KSI – 9 marca od godz. 19.00

W środę 9 marca od godz. 19.00 Komisja Stopni Instruktorskich oczekuje na wędrowników i instruktorów chcących podnosić swe kwalifikacje.
Jest szansa, że juz w środę kadra instruktorska naszego hufca powiększy się a dołączyć do niej może jeden przewodnik i jeden podharcmistrz.

Osobom zainteresowanym otwarciem/zamknięciem próby instruktorskiej przypominamy o konieczności zgłoszenia się i złożenia niezbędnych dokumentów.

Do tej pory z komisją umówili się:

19.10 – Robert Majewski – wniosek o otwarcie próby pwd
19.25 – Sylwia Żabicka – wniosek o zamknięcie próby phm
19.40 – Wiktor Gdowski – plan próby
19.50 – Maciej Siarkiewicz – wniosek o zamknięcie próby pwd (opiekun J.Lis)

Magda Grodzka

Korbieloof trip

Wszystko zaczęło się od maila Marka o treści: No i co z tym zimowiskiem na Słowacji? Niestety nikt nie wiedział o co chodzi z „tym zimowiskiem na Słowacji”, w wyniku czego wylądowaliśmy w znanym nam już z wakacji Korbielowie.

13.02 na stacji PKP w Michalinie stawili się: Marek, Mikołaj, Kuba, Dorota i Wanda. Na wschodnim dołączyły Basia z Darią w promocji (2 w 1). Jadąc pociągiem poszerzyliśmy naszą wiedzę o relację z filmu Eurotrip (teksty z filmu stały się tematem przewodnim wyjazdu ;). Wieczorem dotarliśmy na miejsce i jeszcze tego samego dnia (po zakwaterowaniu) postanowiliśmy wypróbować przywieziony ze sobą sprzęt (takie długie, płaskie, mało stabilne i wyjątkowo śliskie).


Więcej zdjęć…

Przez pięć następnych dni szusowaliśmy po zboczach Pilska siejąc grozę i postrach wśród narciarzy, od czasu do czasu robiąc przerwę na jedzenie (ach, te niezastąpione VIFONY). Na szlaku spotykały nas dziwne przygody: bliskie spotkania trzeciego stopnia z drzewami, innymi narciarzami, glebą… tak, że już po dwóch dniach nie byliśmy w stanie ruszyć żadną częścią ciała.
Pewnego wyjątkowo pochmurnego i mglistego (widoczność sięgała w porywach 10 metrów!) dnia wstaliśmy wyjątkowo wcześnie i już o 8.00 byliśmy na stoku. Po ośmiu godzinach szaleńczej jazdy zmarznięci i zmoknięci postanowiliśmy zawitać jednak do schroniska i zaspokoić głód talerzami pierogów. Kiedy po posiłku w końcu zapragnęliśmy wrócić do domu (było po 17.00) okazało się, że na dworze zapanowały egipskie ciemności. Baaardzo powoli zaczęliśmy więc zsuwać się (byliśmy tak zmęczeni, że nie mogliśmy normalnie zjechać) po stoku najdłuższą, ale jedyną drogą. Nagle do naszych uszu doszedł niezidentyfikowany dźwięk. Z gęstej, szarej mgły wyłoniły się dwa olbrzymie, żółte ślepia (powiało grozą 🙂 ratraka! Nasłuchawszy się wcześniej historii o drapieżności tego potwora bardzo szybciutko zaczęliśmy uciekać i już po 40 minutach znaleźliśmy się na dole. Sytuacja okazała się nie być tak groźna, na jaką wyglądała na górze, bo ratrak nie gonił nas, tylko pojechał przecierać inną trasę. Tego dnia wróciliśmy wyjątkowo późno i natychmiast grzecznie poszliśmy spać…
Wieczory spędzaliśmy na „kulturalnych” rozmowach i rozwijających grach (głównie karcianych). Przedostatniego dnia mieliśmy już tak dosyć nart, że wybraliśmy się na spacer do chatki w której mieszkaliśmy latem.

Spłoszeni przez niedźwiedzie polarne zamieszkujące tamte regiony 😉 wstaliśmy następnego dnia o 5.00 i już o świcie opuściliśmy to jakże malownicze miejsce jakim jest KORBIELÓW.
Droga powrotna okazała się nie mniej ciekawa: pierwszą część spędziliśmy w „zimnym przedziale”, chociaż pani konduktor namawiała nas do opuszczenia go. Za śniadanie posłużyły nam bułki sprzed paru dni i jeszcze starsze parówki kupione w jedynym czynnym monopolowym w Żywcu. Wszystko to razem z butlą FABER COLI (najobrzydliwszej i najtańszej podróby coca coli jaką kiedykolwiek widzieliśmy) stanowiło iście wybuchową mieszankę. Wreszcie ok. 15.30 po dwóch przesiadkach dotarliśmy do domów.

Podsumowując: trzeba przyznać, że główne cele tego wyjazdu zostały spełnione w 100%! Drużyna się zintegrowała i zrelaksowała a przede wszystkim – teraz już wszyscy jeździmy na nartach! Musimy też dodać, że nie był to jedyny wyjazd V (jeszcze próbnej) JDW. W zeszłe wakacje byliśmy również w Korbielowie, wylądowaliśmy też w Zamościu i Radomiu. W planach mamy także udział w rajdzie ekstremalnym no i oczywiście dłuuuuuugą wędrówkę w wakacje!

Wandal & Dorcia

Korbieloof trip – galeria

Wszystko zaczęło się od maila Marka o treści: No i co z tym zimowiskiem na Słowacji? Niestety nikt nie wiedział o co chodzi z „tym zimowiskiem na Słowacji”, w wyniku czego wylądowaliśmy w znanym nam już z wakacji Korbielowie. Czytaj dalej…



Foto: Daria Kłos, text: Dorota Lutyk

Biwak w Ponurzycy

Spotykają się dwa paczki:
-Cześć, przyjęli cię do 3 PDW?
-No co ty! Pączka?!
czyli biwak wedrowników z 3 w Ponurzycy…

25 lutego, w piątek, spotkaliśmy się w pociągu. Niektórzy wsiedli do niego w Józefowie, inni w Otwocku, a jakiś niedobitek dosiadł się jeszcze w Śródborowie.



Więcej zdjęć możesz obejżeć tutaj


Wysiedliśmy na stacji w Zabieżkach. Na szczęście spotkaliśmy kolegę Siarka, który powiedział nam gdzie leży Ponurzyca. Jak to dobrze, że drużynowy wie, dokąd idziemy… Droga była pełna śniegu, śliskich powierzchni (to najlepiej wie Daria) i drzew. Nasi konni zwiadowcy sprawdzali teren, a my brnęliśmy ponad godzinę do miejsca, gdzie mieszkają bardzo mili ludzie: powiedzą ci zawsze „dzień dobry” i, że cię kochają (zastanawialiśmy się, czy nie zacząć tam szukać sponsorów). „Troszkę” zmarznięci dotarliśmy do mieszkanka akurat na drogę krzyżową. Myśleliśmy, że zaraz się skończy, ale panie bardzo się wciągnęły (być może zaczęły drugą rundkę). Po jakimś (nieokreślonym bliżej) czasie weszliśmy do cieplutkiej sali i niebawem rozpoczęliśmy zajęcia. Przed wyjazdem Siarek rozdał nam rozdziały pewnej książki, które musieliśmy przeczytać i teraz je sobie opowiadaliśmy.

Historia była straszna. O przyszywaniu guzików do oczu, odciętych, biegających dłoniach z zakrzywionymi paznokciami, odcinaniu głowy szczurom, kokonach z potworami w środku, kiełbaskach wyrastających dziewczynce itp. Pomiędzy pasjonującymi historiami Koraliny Sylwia zapraszała do wspólnych zabaw, m.in.: ram-ta-ta-tum (to wcale nie jest łatwa zabawa, nawet jeśli stoicie pomiędzy dwoma Agatami!), czy żabki (o, gra zdecydowanie dla ambitnych i myślących), itp., itd. Na kominku rozgrzewaliśmy nasze mózgi (uuu, do czerwoności) rozwijając znane skróty (UFO, GOPR, ZHP…) nadawając im nowe znaczenia, wcielając się w różne role (rozmnażających się rycerzy, jaskiniowców robiących zakupy…), marząc, malując flagi naszych własnych państw, czy mieszając zdania (co by było, gdyby zuchów w hufcu były tysiące? Dolewałbym benzyny. Co by było gdyby konie umiały mówić? Byłoby jak w Karczewie. I jeszcze parę, ale to już nie tutaj…). Tak się rozkręciliśmy, że nie mogliśmy przestać i nawijaliśmy prawie do piątej. Niektórzy nawijali do niedzieli z piętnastominutową przerwą – złooo! Nie obyło się bez kanapek i bitew o karimatę.

Następnego dnia z przerażeniem stwierdziliśmy, że jesteśmy jak zuszki, bo godzinę przed pobudką byliśmy już na nogach. Daria z Rambem bladym świtem wyruszyli po ostatnie w sklepie bochenki i wygłodniali zjedliśmy śniadanko. Potem wybraliśmy się do sądu, by zdecydować, czy konstytucja jest drużynie potrzebna. Pomimo usilnych starań dwóch dusz i dostarczeniu niezliczonych dokumentacji sąd oznajmił, że jest potrzebna, więc zabraliśmy się do jej pisania. Nie zabrakło jednak przerwy na zaczerpnięcie oddechu na świeżym powietrzu: kręcioł, rugby i ogólna przewalanka na śniegu – no bo i po co jest śnieg? Jak ktoś miał zły humorek brał kasetę, na którą każdy nagrał około minutowe poprawianie nastroju – uśmiech gwarantowany! Na obiadek Agata z Julitą zaserwowały wyborne jedzenie włoskie. Chwilę odpoczęliśmy i zabraliśmy do pracy umysłowej (to nie jest to, co nam wychodzi najlepiej, ale się staraliśmy). Miało być ognisko, ale pomimo usilnych prób skubane drewno nie chciało się palić, więc zostaliśmy w sali zadowalając się ogniem buchającym z kominka kaflowego. Dzień był wyczerpujący, więc grzecznie położyliśmy się spać przed północą.

Rano czekało nas już tylko sprzątanko, spacerek do Zabieżek, poszukiwania sklepu z Colą i powrót do domciu. Nie przewidzieliśmy, że drzemie w nas taka energia, pokonaliśmy trasę w nadświetlnym czasie i nie pozostało nam nic, jak pląsanie – rozgrzewanie się na stacji czekając na pociąg.

Wyjazd miał na celu między innymi integrację, co spełnił w 100% (trudno nie integrować się z takimi ludźmi). Przeprowadzaliśmy „poważne” rozmowy (o polityce, społeczeństwie, telewizji, ćwiczyliśmy języki obce, wybieraliśmy naczelnika ZHP) i te „trochę” mniej (kabarety – złooo!, niezliczone ilości dowcipów i piosenek). Nie udało nam się zaśpiewać bluesa o czwartej nad ranem. Rambo, co prawda się obudził, ale powiedział „zło” i poszedł spać.

Jak widać wiele się działo. A do Ponurzycy zawitali: Ainsztajn Siarek, Rambo Samo Zło, Sylwia Kręcioł, Daria Odchył, Agatka Rarara, Julita i ja.

Agata

P.S. I pamiętajcie! Starsza, nie znaczy wytrzymalsza!
Zagadka: Co to jest? Granatowe, oblepione piórkami, z różową kokardą, zmarznięte, obcięte do połowy i postawione na półce jako popiersie?

Znak służby Dziecku

Podczas spotkania namiestnictwa w dniu 23. 02. 2005 r. wspólnie podjęliśmy decyzję o rozpoczęciu zdobywania Znaku Służby Dziecku. Jest to dziedzina naszej codziennej pracy, to właśnie dla dzieci organizujemy zabawy, wyjazdy, organizujemy im czas wolny, aby mogły go spędzić w pożyteczny sposób.

W ramach zdobywania tego znaku służby, zgodnie z jego ideą, chcemy zrealizować następujące zadania:
1. Zorganizujemy zbiórkę artykułów szkolnych i przekażemy je wybranemu domowi dziecka na terenie naszego powiatu. (wrzesień 2005)

2. Zorganizujemy letni wypoczynek dla dzieci należących do gromad zuchowych a także chętnych, dzieci nie zrzeszonych. (lipiec)

3. Zorganizujemy wycieczkę dla grupy dziecięcej z wybranej placówki edukacyjnej. Cel wycieczki i jej tematyka uzgodniona będzie z opiekunami grupy. (wrzesień)

4. Weźmiemy udział w kursie bądź warsztatach o tematyce dziecięcej, aby podnieść naszą wiedzę i umiejętności. (zależnie od org.)

5. Zorganizujemy Dzień Dziecka jako przedstawiciele Hufca ZHP Otwock. (czerwiec)

6. Zorganizujemy zbiórkę darów dla oddziału dla porzuconych noworodków działającego w szpitalu na ul. Batorego. (kwiecień, maj)

7. Stworzymy mapę instytucji działających na rzecz dzieci w powiecie otwockim, wykonaną mapę opublikujemy na stronie naszego hufca oraz w innych miejscach dostępnych dla szerszego grona mieszkańców (październik)

8. Zorganizujemy Konferencję dotyczącą Praw Dziecka. (listopad)

Mamy nadzieję, że dzięki realizacji tych zadań pozytywnie wpłyniemy na życie dzieci z którymi będziemy mieć kontakt, poszerzymy swoją wiedzę i umiejętności związane z dziedziną naszej codziennej działalności.

Życzę wszystkim członkom zuchowego patrolu, a także sobie, jak najwięcej satysfakcji z wykonywania zadań, zadowolenia i dalszej chęci służenia dzieciom na naszej harcerskiej drodze, oraz oczywiście pomyślnego zakończenia naszej próby.

Czuj!
pwd. Sylwia Żabicka
Namiestniczka zuchowa

Wielkopostne Rekolekcje Harcerskie

Wielki Post to bardzo wyjątkowy okres. Powinniśmy w ciągu tych czterdziestu dni zatrzymać się, choć na moment, popatrzeć na nasze dotychczasowe życie i zastanowić się co jest nim dobrego, a co musimy poprawić.

W tym niezwykłym czasie Bóg zachęca nas to tego, abyśmy zajrzeli w nasze dusze i odkryli w nich to czego nie dostrzegamy w codziennym pośpiechu.


Więcej zdjęć

Także i harcerze z otwockiego hufca zatrzymali się na chwilę, aby zastanowić się nad swoim życiem. Okazją ku temu były rekolekcje jakie odbyły się w dniach 10 – 12 marca w kościele oo. Pallotynów, które poprowadził dla nas x. Paweł Dobrzyński, SAC.
Wspólnie zastanawialiśmy się nad tym, co to znaczy w dzisiejszych czasach służyć Bogu. Każdy z nas – harcerzy, wędrowników czy instruktorów – składając swoje Przyrzeczenie Harcerskie ślubował pełnić służbę Bogu, Polsce i drugiemu człowiekowi. Skąd brać siły na to, aby całe życie zamienić w dawanie, a nie tylko branie? Czyż nie jest to jedna z najtrudniejszych rzeczy z jaką przychodzi nam się w życiu zmierzyć?
Pierwszy dzień rekolekcji x. Paweł poświecił właśnie na pokazanie nam, iż służąc innym ludziom służymy Bogu, który znajduje się przecież w każdym człowieku. Nasza służba nie ma być tylko obowiązkiem, który należy spełnić. Owszem jest czasem ciężko, ale służba to nie kara. Podejmuje się jej świadomie i wypełniam ją z radością za każdym razem.

Drugi dzień rekolekcji poświęciliśmy na refleksje oparte na dewizie i kodeksie wędrowniczym. „Wyjdź w świat, zobacz, pomyśl, pomóż – działaj!” – tak brzmi dewiza każdego wędrownika. Nie chcę być tylko biernym człowiekiem, który robi to, co mu inni każą. Mam swój rozum, swoją wiarę, swój system wartości. To nimi kieruje się przy podejmowaniu decyzji. Świat, który mnie otacza nie zawsze jest piękny, ale to ode mnie i od innych ludzi zależy jak będzie wyglądał. To ode mnie zależy czy dostrzegam Boga w drugim człowieku oraz we wschodach i zachodach słońca. To ode mnie zależy czy będę działał zgodnie z prawami jakie dał mi Bóg, czy będę przestrzegał Prawa Harcerskiego.

Ostatni dzień rekolekcji x. Paweł poświęcił na rozważania o sakramencie pokuty, który jest dowodem absolutnej miłości jaką darzy nas Bóg. Zachęcał nas do tego, abyśmy nie bali się wyznawać Bogu swoich grzechów, bo Jego miłosierdzie i miłość są tak wielkie, że przebaczy nam wszystko do czego się przed nim przyznamy.
Korzystając z okazji jeszcze raz chciałabym podziękować x. Pawłowi, że zechciał poświecić nam swój czas i wygłosić dla nas te rekolekcje. Dziękuje także bardzo serdecznie x. Darkowi, który wytrwale przez trzy dni oczekiwał nas w konfesjonale i jednał nas z Bogiem.

Dziękuje także drużynom, które aktywnie włączyły się w przygotowania oprawy mszy świętych: 5 DH „Leśni”, 5 DHS „Leśni”, 7 ODHS „Burza” (w intencji tej drużyny – w 7 rocznicę jej powstania – odprawiona była sobotnia Msza św.), 17 DH „Widnokrąg” i 123 DH „Wędrowne Ptaki”.
Mam nadzieję, że także za rok uda nam się powtórzyć te rekolekcyjne spotkania i staną się one tradycją naszego hufca.
Marysia Mikulska

Ślady powstańców i mandarynki,czyli HRPT w wydaniu czterech wędrowniczek

Zaczęło się całkiem niewinnie – długa ( jak dla mnie – niezbyt długa, bo zaledwie kilkukilometrowa, ale dla reszty – kilkudziesięciu – a więc zdecydowanie długa) podróż przez zaśnieżony i zaspany w ten styczniowy poranek świat.

Potem – wędrówka przez ulice miasteczka i zmaganie się z kapturem Agatki, który nie miał kiedy, więc właśnie wtedy, gdy zostało 10 minut do zbiórki, się popsuł. Brama i stary, sprawiający wrażenie nieco walącego się, dworek w Żelechowie niedaleko ( właściwie daleko, bo aż 25km, ale kto by tam się wdawał w szczegóły) od Garwolina. Hm… Czy to jest niewinny początek???


Więcej zdjęc mozecie obejzec
tutaj

Park, średnio zamarznięta sadzawka ( że średnio, miałyśmy okazję się przekonać, gdy to wpadł nam do głowy genialny pomysł pochodzenia sobie po lodzie) i jakże natrętni jeszcze nieznani harcerze z Hufca Garwolin, którzy na siłę zaczęli się z nami bawić w bitwę śnieżkami. Ale co to dla nas! Przecież damy radę dziesięciu! 😉 Grunt do strategia ( a więc bieg na tyły budynku), przygotowanie ( a więc kulki upychane w kieszeniach kurtek) i wytrwałość ( a więc żwawe wstawanie, po tym jak nagle wszystkie wylądowałyśmy na plecach podcięte przez nowych znajomych). Dobra godzina spędzona pod tym dworkiem ( w miedzy czasie nasza zdolna uOwieczka wykaligrafowała na kartce, którą otrzymałyśmy, dumne „ 3DW Zawiszacy”), a potem – mapa w zmarznięte już dłonie, kilka wskazówek od Krzyśka ( drużynowego 65 DW ‘Tatanka’– organizatora rajdu) i „Do zobaczenia na mecie!”. Tak zaczęła się nasza ( tzn. Agatki, Julitki, uOwieczki i moja) wędrówka podczas XV Harcerskiego Rajdu Powstańczymi Tropami ( 22-23 stycznia), gdy to zmagać się musiałyśmy z wiatrami, ciemnościami i zamieciami i ( lekka przesada? leciutka 🙂 ), aby oddać hołd powstańcom, poznać trochę warunki, w jakich musieli walczyć, a także – co tu kryć – pochodzić sobie razem po polach i łąkach, bo przecież wszystko co robimy razem cieszy nas bardzo – nawet wpadanie w ukryte pod śniegiem kałuże 🙂 .

Tup, tup, tup po chodniczku ( gdy to uOwieczka idąc dwa metry za nami wyliczała z jakiegoś znanego tylko jej wzoru, za ile sekund nas dogoni poruszając się ruchem jednostajnym przyśpieszonym), tup, tup, tup po asfalcie ( gdy to Agatka z rozpaczą machała rękami do przejeżdżających samochodów i wydawała nam polecenia w stylu „ Stać!”, „Uśmiechać się!”, aby sprowokować je do zatrzymania się – jednak bez skutku :/ ), tup, tup, tup po śniegu ( i okrzyki „Ślady, ślady, na pewno tędy szli!”, co nie było zbyt odkrywcze, zważywszy na fakt, że szły przed nami dwa patrole, każdy po jakieś 15 osób) i w końcu – punkt pierwszy. Gdy tylko zobaczyłam Iwonę ( którą, jako jedyna mieszkająca w tym regionie, znałam wcześniej) od razu wiedziałam, co się święci – samarytanka. Zatrwożone spojrzenia, pełne bólu westchnienia „ Gdyby była tu Agata…” i błagalne spojrzenia na uOwieczkę, która w naszym ułomnym pod względem samarytanki składzie, miała zdecydowanie na rzeczony temat największą wiedzę. Ale jakoś poszło. Fakt faktem, że ja i Julitka nie zwróciłyśmy uwagi na krwotok ze skroni i nasza poszkodowana ( Zosia) z pewnością się wykrwawiła, że nie wspomnę o pasjonujących opowieściach snutych przed Agatkę do ucha drugiemu ‘rozbitkowi’ ( Piotrkowi), ale cóż to – następnym razem będzie lepiej :).

Pokrzepione tą radosną myślą ruszyłyśmy na ukos przez pola do majaczącej w oddali szosy. Po drodze przez łąki zmuszone byłyśmy kilkakrotnie przeskakiwać wijące się przez środek rowy, których pokonanie nie sprawiało żadnego problemu uOwieczce – w związku z tym reszta z nas nasłuchała się trochę podczas niezdarnych skoków przez te przeszkody. Wyszłyśmy na asfaltową drogę ( wyglądającą na taką, która prowadzi donikąd – ale miałyśmy mapę, więc się zwieść nie dałyśmy) i poczułyśmy głód. Opychając się kanapkami i serkami wiejskimi, obserwowałyśmy dziwny biały obiekt, który wydawał nam się niewątpliwie królikiem, a okazał się reklamówką zawieszoną na gałęzi :). Po chwili skręciłyśmy w błotnistą ścieżynę i w szczerym polu odnalazłyśmy kolejny punkt. Jak się okazało punktowe ( Magda i Ania) raczyły się dopiero co herbatką w pobliskim domostwie i dlatego przybyły z innej zgoła strony niż powinny – ależ proszę, my wcale nie marzłyśmy i nam wcale taka herbatka nie byłaby potrzebna!) Wysłuchałyśmy opowieści o przyczynach wybuchu, przebiegu i skutkach Powstania Styczniowego, a następnie podzieliłyśmy się na grupy – intelektualną ( Julitka i ja) i siłową ( Agatka i uOwieczka), gdyż takie były wymagania zadania. I podczas, gdy siła fizyczna naszego patrolu stała wytrwale na jednej nodze ( jednych nogach – gwoli ścisłości), my starałyśmy się ułożyć historię powstania nawiązując do obrazków, jakie otrzymałyśmy. To się tylko wydaje takie proste, bo jaki związek z powstaniem ma, np. słoneczna plaża z palmą albo śpiący kot? Jak się okazało – ma. Mało tego – my ten związek znalazłyśmy! 🙂 Ruszyłyśmy dalej nie podejrzewając nawet, że do następnego punktu dotrzemy po baaardzooo dłuuugim czaaasieeee….

Ale póki co szłyśmy sobie spokojnie i radośnie ścieżyną przez pola, spotkałyśmy pana, który bardzo chciał pomóc i podpowiadał nam najróżniejsze skróty, nie zwracając bynajmniej uwagi na nasze nieśmiałe sugestie, że chyba jednak pójdziemy główną drogą. Strasznie wiało, ale nie przeszkodziło to uOwieczce rzucić się w śnieg i leżeć tak przez dłuższą chwilę ( cóż, myślała, że się wrócimy, ale my jesteśmy twarde charakterki i po odczekaniu tej chwili mogłyśmy ujrzeć naszą patrolową podrywającą się żywo z mokrej ziemi i maszerującą dalej w nieco przemoczonej kurtce). Już wszystko wydawało się proste ( pomijając to, że Julitka w pewnym momencie wpadła po kostki do zakamuflowanej kałuży i orzekła, że dalej nie idzie) i już nawet wiedziałyśmy jak dojść do następnego punktu skrytego gdzieś w lesie, gdy na samym środku drogi wyrosła nam ni mniej ni więcej – rzeczka! I to nie taka, którą można sobie przeskoczyć ( nawet uOwieczka ograniczyła się do rzucenia w mętne nurty jakiegoś drąga, dając sobie spokój z pokonywaniem wszerz kilkumetrowej odległości między brzegami). Jedynym wyjściem było przejście do majaczącego w oddali młyna i znajdującego się obok mostu. W między czasie odezwał się nasz drużynowy Siarek wysyłając wszystkim takiego samego smsa ( lenistwo, lenistwo…). Zdołałyśmy też po dokładnym przestudiowaniu mapy dojrzeć tę rzeczkę naskrobaną leciutko gdzieś po brzegach ( linią przerwaną akurat w miejscu przecięcia się z drogą).

Przemierzając małą wioskę zagadałyśmy się do tego stopnia, że przeszłyśmy dróżkę, w która należało skręcić, ale dzięki pomocy pewnej pani w końcu ruszyłyśmy w dobrym kierunku. Szłyśmy i szłyśmy przez las, jadłyśmy mandarynki i doświadczyłyśmy fatamorgany ( widziałyśmy ludzi, a to były tylko drzewka), nic więc dziwnego, że gdy zobaczyłyśmy dym w środku lasu doszłyśmy do wniosku, że znów się nam wydaje. A jednak nie! Ujrzałyśmy dwa poprzednie patrole ( złożone w gruncie rzeczy z harcerzy chadzających jeszcze do podstawówki) zajadające żurek i już wiedziałyśmy, co się święci. Całą historię z rozpalaniem ogniska przemilczę – bo mimo wszystko jednak wykazałyśmy się wytrwałością, w końcu je rozpaliłyśmy i ugotowałyśmy ten żurek i zachowałyśmy nawet względny spokój słysząc przytyki ze strony 4DH ‘Adventure’, która to przybyła po nas i szczyciła się pięknym ogniskiem ( spokój, spokojem, a pomrukiwania pod nosem „ Gdyby był tu Siarek to byście zobaczyli…” to inna sprawa ;)). Gdy skończyłyśmy – było już ciemno. A jako że żadna z nas nie sądziła, że wędrówka przedłuży się do godzin nocnych, nie miałyśmy latarki!, którą jednak zastąpił księżyc. Idąc w jego blasku w kierunku, który wydawał nam się odpowiedni, znalazłyśmy w sobie jeszcze dość energii na zaśpiewanie nieśmiertelnego „Koła” 🙂 Do punktu czwartego ( ostatniego) już nie trafiłyśmy, gdyż nie mogłyśmy odnaleźć oznaczonej na mapie drogi ( która okazała się brzegiem lasu), podobnie zresztą jak reszta patroli. Koniec końców po krótkiej pogawędce z przedstawicielami ‘Tatanki’ przybyłymi na rowerkach, doszłyśmy do celu ( Szkoła Podstawowa w Goniwilku) wraz z ‘Adventure’, a tam – kolacja ( zawsze obecna zasada – jemy to, co kto miał, ewentualnie – co kto wysępił).

Następnym punktem programu był quiz – podzielono nas wszystkich na dwie grupy ( ja i uOwieczka w jednej, Agatka i Julitka – w drugiej) i wspólnymi siłami szukaliśmy odpowiedzi na pytania typu: jaki kolor oczu ma druhna Iwona z punktu 1? Jaki kolor kurtki ma druhna Ania z punktu 2? Jak ma na nazwisko druh Piotrek z punktu 1? Nie zabrakło też pytań o dolegliwości poszkodowanych, przebieg powstania i datę jego wybuchu 🙂
Jeszcze w trakcie trwania tej zabawy Agatka i ja ruszyłyśmy z zaprzyjaźnionym nauczycielem na ratunek Sylwii i Siarkowi, którzy… hm… ugrzęźli w drodze do nas gdzieś na zapadłej dróżce ( tak to jest, gdy trafi się na nieodpowiednią osobę wskazującą drogę, czyż nież?) . Podczas, gdy my organizowałyśmy pomoc dla członków drużyny ( w tym – bądź co bądź – samego drużynowego), biegając w trampkach i polarach po mrozie, dziewczynki pozostałe w szkole ułożyły „Powstańczego kadryla”, którego przedstawiliśmy na świecowisku ( nie ‘świeczkowisku’ 😉 ) jako … scenkę 🙂 Uratowały tym samym nasz honor i gdy już udało nam się bezpiecznie dostarczyć dwie zguby ( tylko bez nerwów 🙂 ) do szkoły, mogliśmy rzucić się z wir dalszych zabaw integracyjnych.

Ominęło nas ognisko, ale przed nami wciąż było wspomniane świecowisko ( odautorskie przedstawianie obecnych drużyn, przywitanie nas – jako gości, wspólne śpiewanie, pląsowanie ), a potem jeszcze kuźnica dla harcerzy starszych ( dyskusje, wymiana poglądów, tak przecież potrzebna wśród młodych), która na koniec przerodziła się w swoiste harce ( makabryczne nieco zabawy w trupa, rzucanie kapciami, oczko) trwające aż do czwartej rano ( nie obyło się bez „Czarnego bluesa o czwartej nad ranem” wygrywanego na gitarze przez Siarka), kiedy to ogłoszono alarm. Spakowaliśmy wszystko i ruszyliśmy w nieznane, nie mając pojęcia dokąd nas ciągnie po nocy tajemniczy Krzysiek. Jak się okazało – donikąd 🙂 Wróciliśmy w miejsce wyjścia, pobiliśmy Krzyśka ( mniej za ten wybryk, bardziej z powodu 18 urodzin, które właśnie obchodził) i wróciliśmy do środka, gdzie – wymęczeni jak na ‘powstańców’ przystało, zaczęliśmy układać się do snu. Nam jak zwykle zajęło to najwięcej czasu, w skutek czego spaliśmy na holu, gdyż po pierwsze – zabrakło dla nas miejsca na sali, a po drugie – wątpliwe, czy reszta towarzystwa chciałaby słuchać naszych rozmów ciągnących się jeszcze przez jakąś godzinę, kiedy to o jakiejś 6:30 padliśmy w końcu zmorzeni snem.

W niedzielę rano odbył się apel podsumowujący – dostaliśmy więc ‘walking-talking’ wykonane z puszek po groszku i sznurka, które okazało się bardzo przydatne, jako że mieszkamy w różnych miejscach 🙂 Pozostało już tylko sprzątnięcie szkoły. Nie wiem jak Siarek to załatwił, ale pozwolono nam uciec zaraz po apelu – a więc ominęło nas zamiatanie podłóg i mycie okien 😉 Zaraz po opuszczeniu szkoły, powoli ( bo było ślisko), ale znów nie tak bardzo powoli ( bo Siarek chyba wolno jeździć nie umie) podążyliśmy do mojego domku, gdzie odbyło się nieoficjalne zakończenie rajdu. Przy pysznej zupce wykonanej przez mamę, próbując nastroić gitarę bez jednej struny, analizując, co właściwie na celu miało nasze nocne wyjście w pola, pląsując z gracją na kilku metrach kwadratowych, dokonaliśmy małego podsumowania i pożegnaliśmy się, aby ruszyć w drogę powrotną ( gwoli ścisłości – ja się żegnałam, cała reszta ruszyła w drogę). Dziewczyny podobno po jakichś 15 kilometrach usnęły, nie ma co się zresztą dziwić – to było dość wyczerpujące półtora dnia 🙂

Kilka dni później spotkałam na korytarzu w szkole Krzyśka, który wręczył mi plakietki dla całej obecnej na rajdzie drużyny. Mamy więc plakietki i ciekawe wspomnienia, a także nowych znajomych harcerzy z Hufca Garwolin. Więc chyba – warto było 🙂

mak

Dzień Myśli Braterskiej w Otwocku

Na całym świecie braterstwo między ludźmi jest jedną z ważniejszych wartości. W szczególny sposób jest to docenione w harcerstwie. Każdego roku 22 lutego obchodzimy Dzień Myśli Braterskiej. Jest to dla Nas niezwykle ważny dzień, w którym łączymy się ze skautami z całego świata i wspominamy założyciela skautingu Roberta Baden – Powella.

W tym roku na nasze święto złożyły się dwie rzeczy: Msza Święta w zaprzyjaźnionym kościele ojców Pallotynów i harcerski kominek w siedzibie naszego Hufca (MDK). Podczas Mszy dziękowaliśmy Bogu za braterstwo, które łączy wszystkich harcerzy i jest dla nas jedną z najważniejszych rzeczy w naszej organizacji. Msza w harcerskich mundurach zawsze przypomina nam o tym, że służba Bogu jest jednym z naszych obowiązków. Po mszy świętej odśpiewana została modlitwa harcerska.

Druga część Święta odbyła się w MDK-u, gdzie przy świeczkowisku spędziliśmy miło czas wspominając harcerskie początki każdego z nas. A bywało różnie, od takich wypowiedzi jak: „zaczęło się to w 2003 roku…” do tych troszkę starszych…
Niezależnie od tego wieku i harcerskiego stażu wszyscy wspólnie bawiliśmy się i ani się obejrzeliśmy jak minęły dwie godziny tej zbiórki.

Zakończył ją wielki tort przygotowany przez organizatorów kominka (w końcu są to urodziny Baden Powella). Po tym jakże pysznym elemencie wspólnego spotkania przyszedł czas na życzenia i chyba wszyscy wtedy poczuli się jak jedna, wielka rodzina. Dokładnie tak, jak nakazuje to jeden z punktów Prawa Harcerskiego: „Harcerz w każdym widzi bliźniego, a za brata uważa każdego innego harcerza”.

Spędziliśmy ze sobą kilka chwil w tak wspaniałym dniu… Przy okazji pragnę złożyć życzenia wszystkim z okazji Dnia Myśli Braterskiej…

Karol Ptasznik

Zimowa zbiórka

Gdzie jest św. Mikołaj?

20 grudnia, szkoła podstawowa nr 1 w Józefowie, za dziesięć minut ma się rozpocząć zbiórka mikołajkowo – świąteczna dla zuchów naszego hufca, wszystkie zaproszone osoby już dotarły, tylko brakuje jednej – bardzo ważnej dzisiejszego popołudnia – św. Mikołaja!
Czyżby Mikołaj stwierdził, że zuchy w tym roku były niegrzeczne?
Jak ma się odbyć zbiórka mikołajkowa bez Mikołaja, przecież miał przynieść prezenty?! – te wszystkie pytania kłębiły się w naszych głowach.
Na rozpoczęcie zbiórki czekają zuchy z 1 GZ „Przyjaciele Gumisiów” i 3 GZ „Zawiszątka”, wszystkie druhny a także rodzice zuchów, no więc trudno zaczynamy bez św. Mikołaja.
Zaczęliśmy tradycyjnie piosenkami powitalnymi obu gromad, ledwo się zmieściliśmy w harcówce „trzecich”, zaczęliśmy pląsać nasze ulubione pląsy, kiedy nagle usłyszeliśmy dziwne pukanie do drzwi – czyżby jacyś spóźnieni, niezapowiedziani goście?
Nie! to św. Mikołaj, z ogromnym czerwonym workiem na plecach. Okazało się, że Mikołaj szukając grzecznych zuchów, zabłądził i poleciał na swoich saniach do innej szkoły. Ale radosny i głośny śpiew na początku zbiórki pomógł mu odnaleźć właściwe miejsce i lekko spóźniony dotarł do nas tak jak obiecał.
Oczywiście w wielkim czerwonym worku, który dzwigał miał dla wszystkich prezenty, jednak Mikołaj nie chciał wręczyć je nam od razu, trzeba było sobie na nie zasłużyć. Naszczęście obie gromady były doskonale przygotowane na taką sytuację i zaprezentowały Mikołajowi i rodzicom teatrzyki, przygotowywane przez ostatnich kilka zbiórek.
Zuchy okazały się profesjonalnymi aktorami i mimo kilu zapomnianych kwestii Mikołaj postanowił nagrodzić zuchy za ich ciężką pracę i wspaniałe efekty, na prezenty musiały zasłużyć również druhny, które z małą pomocą zuchów odśpiewały ulubione piosenki gromad. Ogromną nagrodą dla zuchów były również głośne owacje zgromadzonych rodziców.
Zbiórkę zakończyliśmy równie obrzędowo jak zaczęliśmy, do naszego kręgu zaprosiliśmy również rodziców. Jeszcze tylko życzenia świąteczne i prawdziwa zuchowa iskierka.
Zuchy ściskając w dłoniach pluszowe misie powędrowały z rodzicami do swoich domów, a św. Mikołaj poleciał rozdawać prezenty innym równie grzecznym i dzielnym dzieciom.

pwd. Sylwia Żabicka

AKowcy w Ludowym Wojsku Polskim

Olgierd Kowalski urodził się w 1927 roku w Korszowie na Wołyniu. Wkrótce cała rodzina przeniosła się do Łucka. W grudniu 1943 złożył przysięgę w AK (dodając sobie rok) i dostał się do batalionu “Łuny”, oddziału partyzanckiego broniącego ludność polską przed atakami UPA.

W styczniu 1944 batalion wszedł w skład nowo formowanej 27 Dywizji Wołyńskiej AK.
Po wkroczeniu do Polski Armii Czwrwonej został w dramatycznych okolicznościach wcielony do I Armi LWP. Doszedł z nią pod Berlin. Potem przerzucono go w rejon Lubaczowa, gdzie LWP walczyło z UPA. Po demobilizacji osiadł we Wrocławiu. W 1947 roku został aresztowany i skazany na 5 lat za ukrywanie i pomoc w ucieczce za granicę “wrogowi ludu” (znajomemu Żydowi).Wyrok odsiedział w całości, najpierw w Rawiczu, potem w Strzelinie, gdzie pracował w kamieniołomach. W 1997 roku wyrok zostaje unieważniony, a Olgierd Kowalski zrehabilitowany.
Zmarł w 1998 roku. Poniżej przedstawiamy fragment wspomnień dot. jego udziału w walkach pod Warszawą.

Żołnierze LWP wracający z frontuOd pierwszych dni trwał nacisk, abyśmy dobrowolnie wstąpili do armii gen. Berlinga. Rozpoczęło się od przyjazdu kilkunastu oficerów polityczno-wychowawczych. Nie kryjąc swoich poglądów, chłopcy nie tylko się bronili, lecz najczęściej atakowali wytaczając swoje argumenty, mimo, iż wiedzieliśmy, że stoimy na straconych pozycjach. Chcieliśmy, by nas przekazano armii Andersa. Składaliśmy przecież przysięgę i obowiązuje nas lojalność do Rządu Londyńskiego. Nie zgadzaliśmy się na zaanektowanie Kresów. Strzelaliśmy ich deportacjami. Na wszystko mieli wkute formułki. W końcu któryś się zeźlił i wykrzyknął:

Kilkakrotnie wizytował nas gen. Berling. Wizyty były bardzo bezpośrednie. Otaczali go żołnierze, zadawali pytania. Byłem świadkiem, kiedy powiedział mniej więcej tak:
„Nic nie zwojujecie. Dają broń, to trzeba brać, a Polskę zbudujemy taką, jaką będziecie chcieli.”
Mimo wszystko nie kwapiliśmy się z wyrażeniem zgody na wstąpienie do LWP. Oglądaliśmy się na oficerów. Ci byli w jeszcze trudniejszej sytuacji, bowiem było ich niewielu (pamiętam trzech: por. „Cwik”, por. „Zając”, ppor. „Molli”) i podobno rozmowy z nimi były twarde.
W końcu , w ślad za oficerami, wyraziliśmy zgodę na wstąpienie do wojska. Wyfasowaliśmy postrzelane pod Lenino mundury. Czapki i spodnie były nowe, płaszcze fantastyczne z amerykańskiego sukna. Długie, szyte na polską modłę.

Na koniec pobytu w obozie ogniomistrz „Trzyjot” sporządził listę pamiątkową. Złożyliśmy na niej swoje podpisy, zalakował ją w butelce i ukrył gdzieś w sobie znanym miejscu, jako przekaz następnym pokoleniom.
Przysięga odbyła się z wielką pompą. Zjechała się generalicja, przed którą przedefilowaliśmy. Oczywiście bez broni. Przed podaniem obiadu – przemówienia. Nie umawiając się przedtem, zrewanżowaliśmy się za nie piosenką „Kresy nasze Kresy.” Spiewało się na nutę „Morze nasze morze.”

Żołnierze LWP wracający z frontuWiadomym było, że to już dzisiaj będziemy poprzydzielani do poszczególnych jednostek I Armii. Kierownictwo obozu, sobie chyba tylko znanym kluczem, rozdzieliło nas na trzy grupy, jak się później okazało, skierowanych do pierwszej, drugiej i trzeciej dywizji. Przeznaczeniem naszej grupy, w której podobnie jak w pozostałych, znajdował się jeden oficer (w naszej por. „Zając”), była 2 DP im. Jarosława Dąbrowskiego.

Ze wzruszeniem przeszliśmy most na Bugu. Tu na pewno będzie już Polska. Wszędzie witano nas z niekłamanym entuzjazmem.
Przybywając o zmierzchu do zaplanowanej miejscowości, okazywało się, że jest już zajęta, albo przez sowietów, albo jakąś polską, zmotoryzowaną jednostkę. Szliśmy więc w lewo lub w prawo, zależnie od intuicji decydenta, aż znaleźliśmy wolnę wieś. Z reguły nadrabialiśmy 10 do 15 km. Po przybyciu na miejsce należało wykopać schrony, okopać samochody, konie. Nie raz bywało tak, że już świtało, gdy kładliśmy się spać, by za 2 godziny być znowu zgodnie z „grafikiem” na trasie. No a warty?, patrole?

Podchodziliśmy pod Lublin. Ciągle mijaliśmy byłych więźniów Majdanka, zdążających na wschód. Byli to Rosjanie, jeńcy, inwalidzi. Orientowaliśmy się, co ich czeka w Sowietach, ale dom jest domem. Wielu z nich, będąc inwalidami o kulach, laskach spieszyło do domu. Trudno to opisać! Widać było, że każdy zdążający do domu po prostu duszę wkładał w swój marsz. Ujrzeliśmy w końcu ów sławny Majdanek. Patrząc nań z lubelskiej szosy, absolutnie nie wyglądał on groźnie. Równiutko ustawione zielone baraki. Między nimi dużo przestrzeni. Przegrody z drutu kolczastego, stąd prawie niewidoczne. Wieżyczka strażnicza jak zabawka. Krematorium – jak cegielnia. Dopiero z bliska nabierało to wszystko grozy.

Żołnierze LWP wracający z frontuTuż przed wyruszeniem z przyczółka magnuszewskiego i w czasie marszu, politrucy zaczęli intensywnie uświadamiać nas na temat Powstania, sytuacji w Warszawie, obciążając winą za tę tragedię Rząd Londyński. Zbliżyliśmy się do Warszawy pałając chęcią udzielenia pomocy walczącym, a jednocześnie świadomi trudności i niebezpieczeństwa jakie niesie za sobą forsowanie Wisły.
Wstrząsające wrażenie wywierała płonąca Warszawa. Ogromna chmura dymu nad nią i czerwona od łun Wisła.

Wiedzieliśmy już, że trzecia dywizja sforsowała Wisłę na Czerniakowie. Widzieliśmy, że poniosła ciężkie straty. Czuliśmy, że nas też to czeka, ale narazie na naszym odcinku panował spokój i nie było widać żadnych przygotowań. Godzinami przyglądałem się płonącemu miastu i bezkarnie bombardującym go sztukasom. Nocą terkotały nad miastem kukuruźniki, czasami było widać jak szybując pruły świetlanymi pociskami do jakichś celów.

Tym razem mieliśmy przedostać się do powstańczego oddziału AK na Żoliborzu. Wisłę należało sforsować dostarczoną nam łodzią. Grupą dowodził Igor. W tych wszystkich wyprawach, w których razem braliśmy udział, pełniłem funkcję jego zastępcy. Wynikało to w dużej mierze z zaufania jakim mnie darzył. Rozumieliśmy się bez słów. Jeśli ja na przykład szedłem pierwszy, to on zamykał pochód i odwrotnie. Zadaniem naszej grupy było nawiązanie łączności z dowództwem AK na Żoliborzu. Oprócz zwiadowców wziął udział w tej eskapadzie jakiś brzuchaty kapitan ze sztabu oraz dwaj radiotelegrafiści, oczywiście z radiostacją, a za przewodnika służył młody powstaniec, który niedawno przedostał się do nas.
Zadanie zostało omówione. Dowództwu przede wszystkim zależy na nawiązaniu łączności, więc w wypadku napatoczenia się na Niemców, należy unikać walki i wracać. Ponadto zalecono mieć na oku Akowca, „no bo nigdy nie wiadomo, czy to czasem nie szpieg”. Na dziobie łodzi usadowił się przewodnik, ja tuż przy nim, kapitan i radiotelegrafiści w środku, a Igor na rufie. Cicho przekradliśmy się przez Wisłę i przycumowaliśmy w małej zatoczce pełnej kajaków, żaglówek i innych łodzi. Zatoczka położona była naprzeciw ogródków, w pobliżu cytadeli.
„No”, odetchnąłem, „pierwszy etap za nami”.

Najstraszniejszym jest samo przybijanie do brzegu, przecież nietrudno jest wypatrzyć łódź na wodzie, a potem zaczaić cię na brzegu i przywitać nieproszonych gości ogniem.
Wyciągnęliśmy trochę łódź na brzeg i gęsiego maszerujemy dalej. Przewodnik prowadzi. Smiało, szybko, zdecydowanie, ale ostrożnie. Przemykamy się między zaroślami.
„Wiesz co…”, szepce do mnie, „zboczymy trochę. Tu niedaleko jest czujka, pokażę ci, może się to przydać”.
Jakżesz imponuje mi ten chłopak! Bez wahania przyzwalam. Na piersiach mam przewieszoną pepeszę, w rąkach trzymam granat. Tzn. w prawej granat, a palec lewej ręki włożyłem w ucho zawleczki bezpiecznika. Przewodnik zaczyna tracić pewność siebie.
„To już powinno być tu”, szepce.

Raptem widzę na tle nieba podnoszącą się sylwetkę niemieckiego żołnierza i słyszę przeraźliwy krzyk śmiertelnie przerażonego czowieka. Po chwili słyszę tam wybuch. Spostrzegam, że jestem sam, a od strony Wisły dochodzi mnie trzask łamanych gałęzi i tumult uciekających kolegów. Pobiegłem w tym kierunku, lecz zboczyłem trochę z trasy, wpadłem w jakieś żaglówki, przewróciłem się z łoskotem. Jakie to wszystko głośne! Gdy wygrzebałem się, dobiegłem do cypla. Łódź nasza już zdążyła oddalić się o dobrych parę metrów. Wołam za nimi ściszonym głosem:
„Chłopcy, zaczekajcie!”
„Niemcy, Niemcy”, poznaję głos kapitana.
„H… nie Niemcy”, ucisza Igor, „wracać po Olgierda.”

Dopiero w łodzi zorientowałem się, że to ja rzuciłem w czujkę granat. Zawleczkę miałem jeszcze na palcu. Krzyk Niemca słyszeli chłopcy nawet na naszym brzegu. Oczywiście nie przyznałem się, że zaproponowałem zboczenie z trasy i lokalizowanie placówki.
Następnej nocy, ponowiono próbę przedostania się na Żoliborz. Pojechała dużo mniejsza grupa. Dwóch radiotelegrafistów, kapitan i przewodnik. Ta wyprawa została uwieńczona sukcesem. Trochę żałowałem, że obyło się beze mnie.

Tymczasem na naszym odcinku wyraźnie szykowano desant na większą skalę. Nocą przywieziono łodzie i zamaskowano je w pobliżu wału. Którejś nocy załadowano na łodzie batalion piechoty, chyba 5 pp. Desant bez strat wylądował na przeciwległym brzegu. Z jednostką tą popłynęła również grupa naszych zwiadowców. Nie brałem w tej akcji bezpośredniego udziału. Obserwowałem jedynie przeprawę. Przebieg wydarzeń znam z opowiadań tych, którym udało się wrócić. Grupa naszych zwiadowców trzymała się dowódcy batalionu i stąd chłopcy mieli wiadomości z pierwszej ręki. Wojsko było przygotowane do nocnego ataku. Obrona niemiecka w tym miejscu nie była zbyt silna. Dalej, na Żoliborzu były już pozycje powstańcze. Rozkaz natarcia został odwołany, innych rozkazów nie było. Zwiadowcy mieli zadanie wziąć udział w natarciu, zdobyć jeńca i dostarczyć go do sztabu. Dowódca grupy desantowej podobno bardzo się denerwował, bo jasnym było, jeśli nie wedrą się szybko do okopów, to Niemcy zlikwidują przyczółek. Tak też się i stało. Najpierw porozbijano łodzie, potem nękano naszych ogniem moździerzy. Chyba po dwóch dniach zlikwidowano przyczółek. Mało komu udało się ocalić. Nasi chłopcy zdecydowali się na powrót już pierwszej nocy, kiedy stało się jasnym, że natarcie odwołano. Wtajemniczeni wiedzieli, że rozkaz forsowania Wisły wydał jeszcze gen. Berling i zaraz po tym go „zdjęto”. Sprawa była jasna, lecz batalionu już nie było.

Jeszcze raz byliśmy świadkami przygotowań do przeprawy na tym odcinku. Znowu zwieziono łodzie. „Pałundrowcy” twierdzili, że będziemy przeprawiać przebijających się do nas z Żoliborza Akowców. Działo się to chyba pierwszego października, artyleria nasze ostrzeliwała intensywnie pozycje niemieckie na tym odcinku. Czuwaliśmy przy łodziach. Nikt się jednak nie przebijał. Rozeszła się wiadomość o kapitulacji Powstania.

Nie ma czasu na rozmyślania.

Cała relacja jest na stronie www.akowcy.de