KSI – 11 maja od 19.00

11 maja od 19.00 czekamy z herbatą i dobrym słowem na wszystkich chętnych którzy chcą się z nami podzielić swoimi osiągnięciami i bolączkami związanym z ich próbami instruktorskimi.

Do tej pory zapowiedzieli się:
19.00 Michał Bany
19.15 Marek Sierpiński
19.30 Piotrek Kostrzewa
19.45 Agata Więckowska

Zapraszamy i czekamy
Wasza KSI

Festyn w Michalinie

7 maja 2005 harcerze z 5 DH i 5 DHS „LEŚNI” promowali swoje drużyny i tegoroczny obóz na festynie w Szk. Podst. Nr 2 w Michalinie. Oto fotoreportaż z tego wiekopomnego wydarzenia, o którym dziejopisarze będą rozpisywali się w swoich kronikach, a mieszkańcom na długo zapadnie w pamięć:


Foto: MG

Przerwanki 2005

Jeśeli jeszcze nie masz miejsca na swój obóz, to zapraszam serdecznie do Bazy Obozowej Hufca Otwock na Mazurach – do Przerwanek.

Tegoroczna WYJŚCIOWA cena to 26 zł za 1 osobodzień (do negocjacji – cena zależy od czasu trwania obozu i ilości uczestników). Kadrę przyjmujemy bezpłatnie (1 osoba na 15 uczestników). Baza funkcjonuje tylko w okresie letnim. W tym roku organizujemy dwa turnusy:
– I turnus – 26 czerwca – 16 lipca 2005 r.,
– II turnus – 17 lipca – 6 sierpnia 2005 r. (można wybrać krótsze terminy).

Mimo prawie 30 letniego funkcjonowania bazy gwarantujemy typowo harcerskie warunki organizacji obozu. Obozy rozbite są w lesie, teren nie jest ogrodzony, żadnych chodników, oświetlenia itp. Tylko część gospodarcza bazy (odsunięta od obozów) jest ucywilizowana.

Zapraszam na stronę http://www.przerwanki.pl, gdzie można zobaczyć zdjęcia z lat poprzednich, obozowe gazetki, forum i inne. Zapraszamy harcerzy ze wszystkich organizacji harcerskich. Chętnie odpowiem na wszystkie pytania, a zainteresowanym wyślę propozycję umowy. Pytania proszę kierować na adres hufiec@otwock.zhp.pl lub telefonicznie (numer 0-602-262-488).

„SSIJ SZMATE!” – MTO GUZIK X – galeria

Wszystko zaczęło się w piątkowy poranek, kiedy mieliśmy wbić się z naszymi tobołami do pociągu i ruszyć na podbój Radomia. My (Agatka i Dori) i Wanda wyruszyłyśmy z Józefowi a Jagood i Dyniak z jego gorszej części – Michalina. W ostatniej sekundzie, kiedy pociąg już zaczął jechać wskoczył do niego również Mikołaj, który ledwo zdążył kupić bilet. Czytaj dalej…



Foto: opisy:

„SSIJ SZMATE!” – MTO GUZIK X

Wszystko zaczęło się w piątkowy (15/04/2005) poranek, kiedy mieliśmy wbić się z naszymi tobołami do pociągu i ruszyć na podbój Radomia. My (Agatka i Dori) i Wanda wyruszyłyśmy z Józefowi a Jagood i Dyniak z jego gorszej części – Michalina. W ostatniej sekundzie, kiedy pociąg już zaczął jechać wskoczył do niego również Mikołaj, który ledwo zdążył kupić bilet.

Pierwsza godzina drogi minęła przyjaźnie, choć było trochę ciasno. Po dotarciu na dworzec śródmieście zaczęły się poszukiwania Basi, która była całkowicie zielona, jeśli chodzi o pociągi i nie bardzo wiedziała gdzie ma na nas czekać. Kiedy już się odnaleźliśmy pojawił się kolejny, tym razem poważny problem! Zadzwonił Marek, że nie chcą go wypuścić z pracy (pewnie był niegrzeczny) i mamy jechać SAMI a on dojedzie pospiesznym.


Więcej zdjęć…

Taaaaaaa… tylko czy ktoś wie gdzie w ogóle mamy iść jak już dojedziemy do Radomia? Co prawda Mikołaj i Jagód byli tam, ale to było 2 lata temu a poza tym, kto by im powierzył prowadzenie grupy… mimo wszystko wsiedliśmy do pociągu. Po kilku minutach jazdy zauważyłyśmy, że jesteśmy obserwowani! Gapiło się na nas przenikliwym wzrokiem coś, co przypominało małą, pulchną dziewczynkę pożerającą ogromne buły jedną po drugiej. Po pewnym czasie jednak role się odwróciły, kiedy dziewczę się przesiadło i nie było go widać. Wyszłyśmy więc na mostek, aby lepiej ją widzieć. Licząc ilość pożeranych przez nią bułek umilałyśmy sobie drogę aż do Strzyżyny, gdzie potwór wysiadł. Dalsza podróż minęła dość szybko.

Dopiero wysiadłszy z pociągu na peronie w Radomiu zaczęliśmy zastanawiać się gdzie właściwie mamy iść i nie mając innego wyjścia podążyliśmy za Mikołajem i Jagoodem, którzy gnali do przodu wciąż twierdząc, że wiedzą gdzie. No i mieli racje. W komendzie hufca Radom-miasto zameldowaliśmy się jako patrol pod wdzięczną nazwą „chcemy 40 jednostek pawilonu”. Chwilę później pojawił się Marek i już w pełnym składzie obejrzeliśmy symulację pożaru i ewakuację rannych z kamienicy. Gdyby tak zawsze po trzech minutach od wezwania, zza rogu wyłaniały się dwa wozy strażackie i karetka pogotowia… potem przenieśliśmy się na placyk, gdzie odbył się apel rozpoczynający jubileuszowe Manewry Techniczno-Obronne Guzik X. Poznaliśmy komendanta naszej trasy (wędrowniczej), który od razu przypadł nam do gustu 😉 i ruszyliśmy na grę pt. „szklana pułapka”. Gra okazała się nie być ani „szklaną” ani „pułapką” tylko bieganiną po nieznanym nam mieście w poszukiwaniu- oczywiście- KARTECZEK z napisem gdzie mamy się udać. Tak, więc zwiedziliśmy miasteczko drogowe PCK, które okazało się placykiem manewrowym na ulicy PCK i cmentarz greckokatolicki, na którym miał być pochowany bohater hufca Radom (oczywiście nikt- nawet członkowie hufca- nie wiedział, kto to był i gdzie leży), a który tak naprawdę był rzymskokatolicki i nie było tam grobu „z takim wielkim napisem CZUWAJ i trzema wieńcami”, tylko miniaturka krzyża harcerskiego i mnóstwo wiązanek, pod którymi na szczęście była wymarzona KARTECZKA (z napisem: budka tel. Ul.jakaśtam). Znaleźliśmy więc budkę a potem jeszcze hospicjum na ulicy, której nikt nie umiał wymówić (Kelleskrauza) no i supermarket „kerful”. W końcu dotarliśmy na strzelnicę, gdzie BARDZO zdenerwowany całodzienną bieganiną bez sensu Mikołaj nie wytrzymał i wrzasnął „ssij szmatę!” (tekst wyjazdu – zapożyczony od prof. od biologii z czackiego) w twarz druha komendanta.

Od tej pory byliśmy jego ulubionym patrolem 🙂 (dziękował za szczerości). No tutaj zaczęło się coś dziać. Marek z Basią poszli strzelać a my dostaliśmy zagadkę do rozwiązania a do tego gratis skrzynię, w której musieliśmy zmieścić dwa spośród naszych plecaków. Skrzynię z plecakami Agatki i Dyniak mieliśmy zanieść do bazy. Ponieważ było bardzo późno pojechaliśmy tam ostatnim PKS-em, na który ledwo zdążyliśmy.

Rozbiliśmy trzy namiociki- jeden bez podłogi-, bo, po co nosić 🙂 niestety śpiworki Agatki i Dyniak zamknięte były w skrzyni, więc musieliśmy się bardziej „zintegrować” żeby było nam ciepło. Wstaliśmy o świcie, aby na 8.00 dotrzeć do OSP we wsi Pionki. Przez godzinę próbowaliśmy złapać „stopa”, ale kto weźmie 8 osób z plecakami i skrzynią! W końcu poddaliśmy się i zapłaciliśmy za autobus. Na miejscu okazało się, że w Pionkach są dwie straże pożarne – o czym organizator nie wiedział, więc wszystkich wysłał do nie tej, co trzeba. Wyprzedzając większość patroli dobiegliśmy na pierwszy punkt. Naszym zadaniem było rozwinąć strażackiego węża, nalać pełne wiadro wody i strącić strumieniem wody kilka puszek. Zadania podjęła się ekipa: Marek, Dyniak i Mikołaj, na czele z Wandą, która jest w końcu córką strażaka! Uzyskaliśmy całkiem niezły czas, dostaliśmy mapę z zaznaczonymi dalszymi punktami i dostaliśmy bardzo kuszącą propozycję: mogliśmy zostawić strasznie niewygodną skrzynię lub nieść ją dalej przez cała trasę zyskując 15.pkt. pewnie wybralibyśmy opcję pierwszą, gdyby nie to, że rano Dyniak odkrył sposób na otwieranie i zamykanie skrzyni. Wszyscy patrzyli na nas z podziwem, kiedy odchodziliśmy dumnie ze skrzynią ( za najbliższym zakrętem otworzyliśmy ją, wyjęliśmy plecaki i nieśliśmy dalej pustą). Czekało nas jeszcze kilka punktów: nad zalewem rzucaliśmy kołem ratunkowym, przeszliśmy też przez tor przeszkód (razem ze skrzynią- gdyby nie była pusta nigdy by się to nam nie udało), zmokliśmy, wykonaliśmy udany zamach na prezydenta (paintball) i już porządnie zmęczeni dotarliśmy na przed ostatni punkt. Przed nami w kwadracie o średnicy ok.4m stała beczka pełna miśków i innego żelastwa. Mięliśmy wynieść beczkę nie dotykając ziemi, mając do dyspozycji deskę, dwie liny i rękawiczki. Zadanie okazało się banalne, używając deski wykonaliśmy je w piec min. To jednak nie zaspokoiło ambicji V JDW! Chcieliśmy zdobyć więcej punktów i już po 15min.

Mięliśmy na to sposób! Beczka została wyniesiona za pomocą jednej liny i Dyniaka. Obwiązaliśmy beczkę liną, którą przerzuciliśmy przez gałąź. Dyniak wskoczył na Marka i złapał ją jak najwyżej. Marek miał wyskoczyć spod Dyniak, Dyniak miał spaść na ziemię razem z liną, która miała z kolei podnieść beczkę, a dalej mięliśmy improwizować 🙂 no więc Marek wyskoczył spod Dyniak, ale Dyniak zawisnął na linie w pozycji zagrażającej jego życiu i płodności, unosząc beczkę tylko na kilka centymetrów. Na szczęście to wystarczyło i chwilę później i beczka i Dyniak znaleźli się bezpiecznie na ziemi. Dostaliśmy 7pkt. na 5 możliwych i szczęśliwi poszliśmy dalej. Zaczynało się robić późno, postanowiliśmy nie iści na ostatni punkt, (który i tak był już zamknięty). W bazie przywitał nas druh komendant, otworzył skrzynię, (do której za płotem wsadziliśmy z powrotem plecaki), podliczył nam punkty bonusowe (za zagadki, numer kłódki na skrzyni, samą skrzynię, i za to, że nas lubi 😉 wyszło ich 57 i tyle dokładnie minut mogliśmy spędzić w bazie przed wyjściem na noc do lasu. Zjedliśmy duuuuuużo ohydnego żurku, (który dla zmęczonej V JDW był najlepszą zupą na świecie!), umyliśmy się trochę i już nas wyrzucono. W pobliskim lesie rozbiliśmy obozowisko i natychmiast poszliśmy spać. W nocy miała być gra, ale skończyło się tylko na krótkiej odprawie, na którą i tak nie wstaliśmy 🙂 O 5.45 obudził nas Marek i dał nam 15min. na złożenie obozu i znalezienie patrolu, który był na odprawie i wie, co robić. Wszyscy wędrownicy spali niedaleko w tym samym lesie i wcale nie zbierali się do drogi.

Otworzyliśmy tajemniczą kopertę i dowiedzieliśmy się, że wstaliśmy o 6.00 tylko po to, żeby na 9.00 dojść do bazy (jakieś 10min. drogi stamtąd), a doszliśmy tam tylko po to, żeby dowiedzieć się, że apel będzie o 11.00. Byliśmy lekko zdenerwowani, ale wyładowaliśmy złe emocje grając z innymi wędrownikami w słoneczko (po radomsku- pajączka). Apel był raczej nudny, więc rozweseliliśmy go licznymi okrzykami, których nikt nie znał. No i cóż, zajęliśmy trzecie miejsce!!! Po prostu jesteśmy najlepsi!!!

Do Warszawy wracaliśmy w towarzystwie kolegów z GROM-u, grając z nimi w karty. Było więc wesoło i nawet nie zauważyliśmy, kiedy znaleźliśmy się w domu.
Podsumowując: Radom na dłuuugo zapamięta Józefów- byliśmy tam trzeci raz, podchodzili do nas różni ludzie i mówili, że pamiętają nas z poprzednich lat, a punktowi na hasło „Józefów” uśmiechali się i od razu patrzyli na nas przyjaźniej. No i już tradycyjnie pod koniec pierwszego dnia mówiliśmy sobie: jest beznadziejnie, nigdy więcej, a żegnając się, zapewnialiśmy wszystkich, że zobaczymy się za rok.

Do Rota

5 rok, 5 miesiąc, 5 dzień, 5 godzina, 5 minuta

5 maja 2005 był szczególnym dniem dla harcerzy z drużyn wywodzących się z dawnej 5 D.H. „LEŚNI”. Mianowicie o godzinie 5:05 spotkali się oni na ul. Leśnej w Józefowie i uczcili ten szczególny dzień podczas gry opartej na „Panu Tadeuszu” Adama Mickiewicza. Oto fotorelacja:



Niektórzy mają większy i się nie chwalą!


Zanim dowiecie się, co ma wspólnego Inwokacacja z Leśnymi to…


Rozpalanie ogniska, jeśli od jakiś dwóch dni pada nie jest rzeczą łatwą.


Ale nam…


Jako że jesteśmy absolutnie wspaniali i wyjątkowi…


W końcu się udało!


Dorotka z Kariną wciąż nie mogą wyjść z podziwu.


Na tym zdjęciu widać, że nasza „nowa krew” już się jak najbardziej z nami zintegrowała…




„…a oto Żyd z cymbałkami, złotem i macą…” (tekst Wandy)


Ekchem… A o to rysunek, który powinien przedstawiać karczme… No i Żyda.


Jest to zdjęcie Mirka zrobione (jak zwykle) z całkowitego zaskoczenia.
Kto twierdzi, że pozowane to się nie zna!


Potem się pobawiliśmy…


Zobaczyliśmy jeszcze jedną karczme-tym razem bez Żyda.


I zrobiliśmy sobie oryginalne zdjęcie
zakończeniowe. Ech ta Leśna…:o) :o) :o)

Foto: Basia Bakuła, text: Wiktoria Michałowska

Przepis na „niezapomniany” biwak

Przepis na „niezapomniany” biwak (porcja dla 80 osób)

Składniki:

2 gromady – 3GZ + 5GZ
2 drużyny harcerskie – 3DH + 5DH
2 drużyny starszoharcerskie – 3DHS + 5DHS
2 drużyny wędrownicze – 3DW + VJDW
instruktorzy + przyjaciele

Przyprawy:

Osieck, autokar i Pan Janusz, żuk, sprzęt, zajęcia z profilaktyki, szeroko pojęta integracja, józefowskie drożdżówki, przyrządzana na miejscu chińszczyzna

Sposób przyrządzania:

Zuchy i harcerzy, wędrowników i instruktorów zapakować o wczesnej porze do autokaru, a jeśli zbraknie miejsc, dołożyć samochody – w dowolnej ilości.

Dorzucić wypełnionego po brzegi hufcowego żuka.

Po 30/40 minutach wypakować sprzęt i pełne energii towarzystwo.

Mieszać przez półtora dnia, bez przerwy, na przemian z Sylwią i profesjonalną profilaktyką, zwiadem Ilony, Marka i Karoli, integracją Grosi, poetycką Kariną, kominkową Magdą, filmowym Tomkiem, linami Wojciecha, wyczynem Dyniaka, Getsona, Radka, Izy, Jaśka i Marka. W międzyczasie, dla poprawienia krzepy i wzmocnienia siły, warto dodać chińszczyznę.

Doprawić skrzętną koordynacją Jaśka, sprawną organizacją Marka, zaangażowaniem Ilony. Dodać szczyptę malowniczego Osiecka i mroźno – słonecznej aury.

Aby uzyskać pełne zadowolenie uczestników i niezapomniany efekt radzę wykorzystać polewę o smaku pomocnej dłoni Kazka, Tomka K., Adama i Strz.

Podawać w atmosferze ogólnego zadowolenia i radości, chęci działania i motywacji.

Smaczności!!!

Szef Kuchni

Święto Konstytucji 3 Maja

Święto Konstytucji 3 Maja harcerze Szczepu Józefów tradycyjnie uczcili uczestnicząc w uroczystej Mszy Św. w kościele p.w. M.B. Częstochowskiej w Józefowie. Oto fotorelacja:


fOTO: mg

Nie rzucać na wiatr…

To bardzo łatwo powiedzieć: „Daję słowo”, „Obiecuję”. Ale dobrze wiemy, że z dotrzymaniem takiej obietnicy jest trudniej. Bo nie zawsze coś, o czym się mówiło kilka dni wcześniej wciąż jest takie oczywiste, bo przez te kilka miesięcy mogło się zmienić wiele, bo czasami po latach wartości, którym przysięgało się wierność nie są już przewodnie, trudniej więc być im wiernym. Jeśli obietnica jest ważna trudno też z nią zerwać. Gdy mówimy „ daję słowo” nakładamy na siebie odpowiedzialność. A odpowiedzialności za słowo uczymy się od najmłodszych lat, więc jednak czujemy jej ciężar. Obietnica nie pozwala tak po prostu zapomnieć, nie pozwala po jakimś czasie zwyczajnie ‘ dać sobie spokój’ – bo jednak obiecało się. Rodzicom, przyjaciołom, znajomym. Nie chcę zawieść, więc obietnicy dotrzymam.

Często pełni ona rolę nakazu, który przymusza do działania, gdy już nie ma chęci. A czy tak powinno być? Czy dawane słowo nie powinno być raczej przyrzeczeniem z czystego serca z wiarą w jego wypełnienie? A co zrobić, jeżeli dobre intencje w chwili jego składania znikną i utraci się cały zapał? Wtedy jest ratunkiem przed – często – zgubieniem drogi. Bo jeśli przysięga się wierność określonym wartościom to złamanie obietnicy równa się zejściu z wyznaczonej drogi.

My, harcerze przysięgamy podczas Przyrzeczenia Harcerskiego. W blasku ognia, otoczeni przez ludzi, którzy do tego miejsca nas doprowadzili i którzy, mamy nadzieję, będą nas nadal prowadzić. Obiecujemy Bogu, innym harcerzom, a przede wszystkim – sobie. Wybieramy drogę, a ponieważ na Krzyż musimy zasłużyć to znaczy, że już tą drogą podążaliśmy kawałek – i że jesteśmy świadomi, czego się podejmujemy.

Harcerzem jest się nie tylko wtedy, gdy stoi się w mundurze na zbiórce, a na głowę wkłada beret lub rogatywkę, ale codziennie. Wstając z łóżka, idąc do szkoły, słuchając wykładów, spacerując po parku, zmywając naczynia. Kłócąc się z rodzeństwem, wybierając z wielu jedną propozycję. Dlatego przyrzeczenie dotyczy nie tylko tych chwil, gdy w mundurach świadczymy służbę Bogu i Polsce, ale tych wszystkich, gdy żyjemy wśród ludzi, gdy pomagamy im i szukamy własnego miejsca. Nasze obietnice dotyczą wszystkich sfer życia.

Obiecując coś i spełniając obietnicę – jesteśmy uczciwi. I wydaje się, że człowiek jest z gruntu uczciwy lub raczej – że trudno znaleźć w sobie tę nieuczciwość. Patrzymy na siebie – i właściwie trudno sobie cokolwiek zarzucić. A tak naprawdę, jeżeli przyjrzymy się bliżej dostrzeżemy małe nieuczciwości, na które przestaliśmy zwracać uwagę, bo – jako powszechne – stały się zwyczajne, a więc nie takie, na jakie należałoby szczególnie zwracać uwagę. Nawet tak banalna rzecz jak ściąganie – mówi się o tym dużo i na każdą wzmiankę na ten temat uczniowie nieodzownie kiwają głowami z politowaniem ‘ znowu się zaczyna’.

A jednak – obiecaliśmy coś kiedyś. Może nie tyle słowami, co decyzją, że uczyć się chcemy. To prawda – pierwszą taką decyzję podjęli za nas rodzice i to na nich spadać mogła odpowiedzialność za nasze ‘łamanie reguł’. Ale potem – wybieramy sami. I tym samym – dajemy słowo. Pracować, starać się, nie kłamać. A tymczasem, często nawet nie zauważając – łamiemy obietnice. Bo dotrzymać jest znacznie trudniej. Mamy przyjaciół, a być przyjacielem to między innymi wiedzieć więcej i dawać pewność, że akurat nam można zaufać. Przyjaźń buduje się powoli, niejednokrotnie z mozołem, dzień po dniu. Każdy, kto choć raz zawiódł czyjeś zaufanie wie, jak trudno potem odbudować to, co się tworzone było przez lata. A takie rozbicie odbywa się najczęściej o kłamstwo, często – złamanie obietnicy. Bo jak możne zaufać komuś kto nie potrafi nawet dotrzymać danego słowa?

Dlatego tak ważne jest nie rzucanie słów na wiatr. Trzeba umieć realizować to, o czym się mówi. Bo same słowa, choćby i największe nie stanowią mocnych fundamentów. Daję słowo – a więc obiecuję. Słuchać. Przemyśleć. A więc – działać. Nie zatrzymywać się na obietnicach – spełniać je. „ Słowa, choć mają ambicję tworzenia, to wciąż tylko słowa” – i tak naprawdę na dłuższą metę nie mają zbytniej wartości. Same – nie znaczą nic. I dlatego prawdziwą sztukę stanowi umiejętność wprowadzenia słów w czyn. Siła i zapał do pracy, chęć do pomocy, do zmieniania – na lepsze. Daję słowo – to znaczy obiecuję nie tylko mówić, ale i działać. Sprawiać, by moje słowa nie były puste i by każdy, kto je usłyszy wiedział, że może im zaufać. Bym umiał nadawać im sens i zawsze dotrzymywać obietnic, jakie ze sobą niosą. Bo w końcu – jestem harcerzem, więc na moich słowach można polegać. Jak na Zawiszy.

„Niezapomniany” biwak w Osiecku

Kiedy opowiadałam koleżance z klasy o minionym Biwaku Szczepu, który miał miejsce w Osiecku z 23 na 24 kwietnia, w pewnym momencie przerwała mi i spytała: „To na ile wy tam pojechaliście? Na tydzień?!”. Zszokowana, przerwałam relację i zaczęłam jej tłumaczyć, że jakbym pojechała na tydzień, to zapewne zauważyłaby moją nieobecność w szkole…



Zdjęcia z biwaku możesz obejżeć na stronie szczepu lub klikająć
tutaj

Powtórzyłam jej jeszcze raz, że biwak odbył się w weekend. Wtedy też zrozumiałam skąd na jej twarzy pokazało się zdziwienie… Spowodowała je liczba zajęć i gier, w których brałam udział w tak krótkim czasie. Nie możliwe zdawało się, by ich tak duża ilość miała miejsce w przeciągu dwóch dni (żeby to jeszcze były dwa)! To, co dla niej było zaskakujące, dla mnie było… oczywiste! Mimo że czas spędziliśmy bardzo „intensywnie”, upłynął bardzo szybko i nim się obejrzałam, siedziałam z przekrwionymi oczami (po bezsennej nocy) nad łaciną…

Kiedy o ustalonej porze (no dobra… może trochę wcześniej), pojawiłam się przy zajezdni w Józefowie i zobaczyłam dość duży autokar, jeszcze nie domyślałam się w jaki sposób upłyną mi wspomniane dwa dni… Natomiast, kiedy zobaczyłam około pięćdziesiątki harcerzy kłębiących się wokół jego kół później, w moich oczach pojawił się wyraz uznania dla tego, kto zobowiązał się zająć ową niesforną gromadką przez ten czas!
Dojechaliśmy cali i zdrowi, chociaż „w kawałkach”. Nie mam tu na myśli rozczłonkowanych zuchów, ani (żeby nie było) wędrowników, ale fakt, iż część harcerzy pojechała samochodami. No cóż… zrezygnowaliśmy z upychania harcerzy po lukach bagażowych.

Ledwo dotarliśmy na miejsce i wyswobodziliśmy się z ciężkich plecaków (to przez tony jedzenia), a już nas stamtąd grzecznie wyprosili…:) Podzieleni na patrole wyruszyliśmy na zwiad. W składzie ze mną, Aga_tką, podśpiewującym pod nosem: „Bo z dziewczynami nigdy nie wie, oj, nie wie się… titaratiratititum…” Rambem – to „titara” to substytut w miejsce nie znanego przez nas tekstu piosenki i Siarkiem ruszyliśmy niedaleko, bo aż do pewnego pana mieszkającego naprzeciwko szkoły. Po poznaniu odpowiedzi na wszystkie dręczące nas pytania, przeszliśmy się na spacer po Osiecku. Zaobserwowaliśmy niebiesko-żółty samolot, zaopatrzyliśmy się w zapas chrupek i przepytaliśmy miejscową ludność. Jakie wnioski wysnuliśmy po naszej krótkiej „trasie widokowej”? Że proboszcz w zakrystii ma kiepskie żarówki…
Po powrocie mieliśmy zaledwie chwilę na ogarnięcie chaosu w salach (nisko przelatujące śpiwory… harcerze…) oraz zjedzenie słodkiej bułki, gdyż w planie mieliśmy już następne zajęcia. Podzieleni na dwie grupy udaliśmy się na nie. Na jednych z Wojciechem poznaliśmy tajniki działania karabińczyków, wiązania węzłów z taśm oraz zakładania uprzęży, co okazało się nie takie proste, na jakie wyglądało. Próbowaliśmy także przywiązywania się do rur w budynku (trochę dziwnie to brzmi, ale tak było) oraz poznawaliśmy działania różnych sprzętów rozłożonych przed nami jak na tacy:). W momencie, kiedy część z osób z naszej grupy zastanawiała się jakby podnieść malucha za pomocą cienkiej liny, którą można obciążyć znacznym ładunkiem (o ile pamiętam, w rachubę wchodziły tony), zabrano nas na następne zajęcia.

Na dworze czekał już na nas uśmiechnięty Jasiek. Od razu skojarzyło mi się to, z takim sadystycznym uśmiechem, nie wróżącym nic dobrego i dużo się nie pomyliłam – sposoby ewakuacji były tematem naszych kolejnych ćwiczeń. Nie było jednak tak strasznie! W akompaniamencie szurania czyimś ciałem po chodniku oraz łomotem zatrzaskiwanych drzwi białego Fiata 126p, nie obyło się bez śmiechów. Zwłaszcza, gdy ewakuowany przez nas kolega wylądował na ziemi. Jakiego komentarza się w zamian za udaną akcję doczekaliśmy? „Zawsze głową do przodu!” – no i racja… Akcje przeprowadziliśmy nieprofesjonalnie…
Porządnie już wygłodniali zjedliśmy obiad, a po dość długiej przerwie (dziwię się, że znaleźliśmy na nią czas!), udaliśmy się na zajęcia z profilaktyki uzależnień prowadzone przez Sylwię. Te zajęcia udowodniły mi, że jestem uzależniona od Internetu (jak i znakomita większość zebranych HS-ów i wędrowników). Zajęciom towarzyszyła także „burza mózgów”, podczas której dowiedzieliśmy się, że Mirka odstresowuje „krojenie”…?
Kiedy nasze umysły były już porządnie wycieńczone po pracy na najwyższym obrotach, Karolina, Ilona i Sylwia zaprosiły nas do zabaw integracyjnych. Jak zwykle to nas porządnie odprężyło i rozgrzało:) i sprawiło, że staliśmy się jeszcze głodniejsi. Dzięki temu z apetytem wsunęliśmy kolację. Chociaż powiedzmy szczerze: czy kiedykolwiek harcerzom apetyt nie dopisywał? Następnie zwołano zbiórkę i od Jaśka dowiedzieliśmy się, że czeka nas musztra. Tak, więc kolejnych parę chwil (jak nie godzinę) wykonywaliśmy rozkazy naszego oboźnego. Ciąg wydawanych przez niego komend w naszych uszach zlewał się w jeden wielki bełkot, a wykonywane przez nas polecenia w pełni to odzwierciedlały. W końcu jednak doszliśmy do wprawy i byliśmy gotowi do zaprezentowania się naszemu komendantowi:).

Kominek poprowadziła Magda. Na podłodze ze świeczek (podgrzewaczy;) ułożony był ogromny napis „szczep”. Podczas kominka mogliśmy się lepiej poznać, reprezentacje drużyn krążyły po małej salce szpiegując i wypytując innych harcerzy. Można się było dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy… Przy okazji wysłuchaliśmy ulubionych piosenek i zagraliśmy w ulubione gry, nie mówiąc już o pląsach! Całość „przypieczętowaliśmy” barwnym odciskami dłoni i stóp, które pojawią się w kronice Szczepu.
Po owej części obrzędowej czekały nas już tylko dwa „wieczorki”, zanim doczekaliśmy się owej GRY, o której NIKT nie wiedział oraz o której plotki krążyły, zanim jeszcze dojechaliśmy do Osiecka:). „Wieczór poezji”, zjawisko niespotykane na biwakach harcerskich, był bardzo spokojny. Stanowił miłą niespodziankę dla zmęczonych wysiłkami w ciągu dnia (w sumie… czy było ich tak wiele?). Znalazło się na nim sporo osób, nawet tych, które za poezją nie przepadają. Zaś później, całkiem liczne grono doczekało „wieczoru filmowego”, podczas którego obejrzeliśmy „Skarb Narodów” z Nicolas’em Cage’em. No cóż… miałam się wybrać na ten film do kina… Zaoszczędziłam pieniądze! Jednak w miłym towarzystwie, wszystko zdaje się być pięęękne!

Około pierwszej zerwaliśmy się wszyscy mocno nakręceni, ubraliśmy się w kurtki i niczym „pod napięciem”:) czekaliśmy aż nas wypuszczą na grę…! Mijały minuty… kwadrans… godzina… O drugiej się poddaliśmy, a faktyczny czas odprawienia naszego patrolu przypadał na 3.25!!! Byłam na granicy wytrzymałości psychicznej… Humor mi się poprawił, kiedy dotarliśmy do pierwszego punktu i zobaczyła rozpiętą nad rzeczką linę:). „To jest to, co Tygryski lubią najbardziej”! Ochoczo zgłosiłam się jako pierwsza, ale po chwili już cała drużyna była po drugiej stronie… Nooo… oprócz Ramba, który dotarł chwilę później – kładką. Poprzez jeżyny (albo maliny… zachciało nam się skrótów) wydostaliśmy się na trasę. Podczas drogi umilałam Aga_tce czas opowiadając jej sceny z horrorów albo po prostu zawodząc jej nad uchem, jak jakiś upiór. Grupa nie zareagowała na moje komentarze w stylu: „co byście zrobili, gdybyście po odwróceniu mnie nie zobaczyli?!” (szłam, bowiem na końcu). Cisza… Przyspieszyłam i na ta chwilę odwrócił się Siarek i zaczął jęczeć: „Daria, gdzie jesteś?! Daria nie ma cię!”. Po chwili zaś zawtórował mu Rambo: „A co byście powiedzieli jakby ktoś szedł za nami?”. Aga_tka odwróciła się i po chwili z piskiem dogoniła mnie. Kto mógł wiedzieć, że Getson zamiast siedzieć na punkcie zacznie się kręcić po lesie…?
Na punkcie urządzono nam „małą strzelnicę”… po ciemku! Ech… no tak… zawsze mogło być gorzej, ale zapewniam: przynajmniej raz, co nie umknęło naszej uwadze, w pudło po drożdżówkach trafiliśmy! Informacje jednak okazały się ściśle tajne i pozostawiono nas na pastwę własnej wyobraźni (chorej, o tej porze w nocy). Po „świetlikach” doszliśmy do następnego punktu, gdzie czekał już na nas Jasiek, stos masek gazowych i zagazowany namiot z poszkodowanymi. Ewakuacja się powiodła, wszyscy przeżyli, (albo raczej wszystkie) i pomijam już fakt, że w namiocie odpadła mi od maski „rura” i w momencie, kiedy ktoś zawołał do mnie: „łap ją za głowę”, miałam przed oczami dym w (!!!) masce i ów specyficzny zapach w nosie, więc mogłam jedynie zawołać: „ale ja nic nie widzę!!!”. Złapałam za coś w ciemnościach, co po wyjściu okazało się nogą. Hmmm… no tak… czy to miała być głowa…? Nie poszło nam najgorzej, więc zadowoleni podążyliśmy do ostatniego punktu, pomijając punkt docelowy – ciepły śpiworek:). Naprzeciw wyszedł na Marek, a kawałek zanim zauważyliśmy wynurzającą się zza zasieków głowę Dyniaka.

Oprócz Marka przywitały nas rozpięte na długości całej ścieżki „opeki” (jak to się zwykło mówić). Wmówiono nam, że jest wojna, a przed nami bardzo trudna trasa, prowadząca przez rozliczne przeszkody. Ubraliśmy się w nasze kombinezony… Ech… mieliśmy nawet niezły wybór! Ja wybrałam „jednoczęściowy”:), co się później „zaowocowało”, gdyż czołganie się po owych pułapkach mogłoby się okazać zgubne dla moich spodni… Komenda: „na ziemię… i… start!”. Przed twarzą, za zaparowanymi szybkami majaczyły mi nogi Ramba, które co pewien czas kopniakiem dawały mi znać, że idę w dobrą stronę. Dołek, górka, dołek, górka, patyki i jeszcze raz patyki… no i od czasu od czasu petarda śmigająca nad uchem. Po pewnym czasie zauważyłam, że ognisko mamy już za sobą, więc oboje z Rambem zaczęliśmy się turlać i tak dotarliśmy do końca trasy. Zdjęłam maskę, obracam się i… „gdzie Agatka?!”. Po chwili dołączyła do nas i opowiedziała nam o swojej akcji, kiedy to umknęły jej sprzed widoku moje nogi i sądząc, że przyspieszyłam, podążała dalej za moimi wyimaginowanymi kończynami. Przeszkodą nie do przebycia okazało się drzewo…
Na punkcie oczywiście sobie poradziliśmy, poza Agatką, która zmyliła wroga, jak i siebie samą, więc mogliśmy ruszyć do „bazy”. Wycieńczeni od razu po dotarciu do szkoły, walnęliśmy się do śpiworków, choć nawet one nie uchroniły nas przed wszechogarniającym nas zimnem.

Na śniadanie przyszliśmy dość wykończeni i nawet śpiewać nam się już nie chciało. Osoby, które miały ochotę, wybrały się do kościoła, a pozostali… no cóż… wzięli się ostro za sprzątanie. Odkryłam w sobie niebywały talent, jeśli chodzi o zamiatanie podłóg:). Przy okazji wyczułam… Jakby to powiedzieć… swoiste zacięcie oboźnego, który jak mi się wydawało, najchętniej do wszystkich robót wyznaczyłby mnie… czy ja mam na twarzy wypisane, że jestem urodzoną sprzątaczką?! Kiedy odrobinę posprzątaliśmy, udaliśmy się do pokoju HS-ów i wędrowników na odprężające śpiewanki i „masakryczną” grę w „kapcia”. Później dalej sprzątaliśmy i sprzątaliśmy… Aż w końcu nas poratowano i zabrano na gry i pląsy na dwór. Niestety sielance w końcu położono kres, gdyż Jasiek nagle zwołał zbiórkę i odbył się apel. Po wszelakich podziękowaniach i życzeniach sukcesów, rozeszliśmy się, by zapakować wszystko do autokaru (bądź samochodów) oraz by wybrać się w drogę powrotną do Józefowa.
Nie bez powodu w tytule artykułu użyłam słowa: „niezapomniany”. Tak, bowiem został scharakteryzowany i nazwany, (co można było przeczytać na dyplomie, wręczonym każdemu z uczestników) ów biwak. Został obficie „wyposażony” we wszelkiego rodzaju zajęcia, gry, zabawy, spotkania, dzięki którym nie nudziło nam się nawet przez chwilę.

Dostarczył niezapomnianych wrażeń, kilku nowych siniaków i miłych wspomnień… jak zawsze!:)

uOwca