Nie ma to jak trochę wolnego od szkoły… Słoneczko ( okazyjne), wylegiwanie się w domku ( kiedy tylko nie trzeba prać, prasować, ścierać podłóg i myć okien), beztroski umysł i oczywiście nadmiar wolnego czasu 😉
A na koniec – zbiórka ze swoją własną drużyną na działce swojego własnego drużynowego z dojazdem na miejsce samochodem swojej własnej siostry ze swoimi własnymi wędrowniczkami ( i wędrownikami – bądź co bądź) przy boku. Miało być tak pięknie… Działka w Celestynowie, zielona trawka, niebieskie niebo i my ( Agatka B., Agatka R., Julitka, Pati, Sylwia, ja, Rambo
i Siarek)…

wiecej zdjęć możesz zobaczyć
tutaj
Tylko że nikt nas nie uprzedził, że w programie jest przedzieranie się przez bagna, przeskakiwanie rwących rzek i taszczenie kilogramów suchych gałęzi!
A jednak – Rambo wyzywający Agatce od Kasztanów, chatka Siarka, która się okazała budką na narzędzia ( żartuję, no!) i strumienie w miejscu, gdzie mieliśmy rozstawić namioty nie były w stanie pozbawić nas hartu ducha – co to dla nas, wędrowniczek – wszak „damy radę dziesięciu!”! Zgodnie z tą zasadą mężnie tachałyśmy wszystkie gałęzie z odległego o caaałeee kilometry lasu, stawiałyśmy namioty ( my jak my, ale w końcu „my” to my!, więc – my!) i penetrowałyśmy przyczepę kempingową, która okazało się stać w szopce ( bo były dwie 😀 ).
Siedzieliśmy przy ognisku długo… Najpierw słuchając kawałów
( o księżnej Dianie … ), przyglądając się Agatce łamiącej wprost z pasją gałązki, potem przyglądając się drugiej Agatce krojącej z pasją kiełbaski,
w końcu ( gdy już zapłonęło ognisko) uciekając do domku ( bo to jednak domek był :P), bo zaczęło lać! I może nawet zostalibyśmy w tym domku, pousadzani na kanapie, fotelach i dywanie, gdyby nie to, że padać koniec końców przestało, a ognisko nadal paliło się mocnym płomieniem. Wróciliśmy, zajęliśmy miejsca na skrzynkach, deskach, gazetach ( czyli własnoręcznie wykonanych ekskluzywnych siedzonkach) i po pewnym czasie przeszliśmy do głównego tematu, którego omówienie było celem
( przynajmniej oficjalnie 😉 ) wyjazdu na działkę do Celestynowa.
Rozmawialiśmy więc o tym, co nam się podobało, a co nie podczas tych trzech miesięcy, gdy byliśmy Próbną DW, co moglibyśmy zmienić, a co starać się rozwijać w obranym kierunku. Czytaliśmy raz jeszcze wszystkie opracowane już części naszej konstytucji, wprowadzaliśmy ostatnie poprawki ( zapisywane skrupulatnie na kolanie) i – od czasu do czasu – robiliśmy sobie przerwę na pląs ( już tradycyjna „siódemka”) lub zaparzenie ciepłej herbatki
( takie luksusy!). Niedługo po tym, jak zewsząd zaczęły dobierać okrzyki rozentuzjazmowanych kibiców ( którzy wylegli na ulice, aby podzielić się ze śpiącym światem swoim szczęściem), postanowiliśmy porzucić miejsce przy ognisku na rzecz namiotów i domku, a deski na rzecz karimat i śpiworów. Jednak – jak można się było spodziewać – rozmowy, trzęsienie namiotami
i krzyki: – Rambo!!! – What’s up??? – Pick up the phone!!! – ………………!!!
( tutaj jeden wielki bełkot, którego nie da się ubrać w słowa) zabrzmiewały do 5 rano, kiedy to padliśmy zmorzeni snem, gdzie to siedział, leżał lub stał ( w konsekwencji ja i Agata spałyśmy w domku 😀 ).
A nieco później ( acz też rano), kiedy już posprzątaliśmy powysypywaną wszędzie herbatę, wcisnęliśmy namioty do pokrowców ( które dziwnym trafem były zbyt małe) i wynieśliśmy się za bramę – wtedy okazało się, że
w gruncie rzeczy nie chce nam się wracać pociągiem i wtoczyliśmy się wszyscy do samochodu Siarka. Dla ukrycia zawartości ( 2 osoby z przodu + 5
z tyłu) nachuchaliśmy na szyby, więc dojechaliśmy szczęśliwie ( nie licząc pooblijanych głów, czego przyczyny należy się chyba jednak dopatrywać w osobie kierowcy :P). Z mokrymi spodniami, nowonabytym katarkiem
i podkrążonymi oczami wtaczaliśmy się do domków, a tam czekała już wanna pełna gorącej wody… – wprost wyśniony happyend dżdżystej zbiórki naszej – już niedługo nie „próbnej” ( mamy nadzieję J ) – drużyny.
mak