Tłok był niemożliwy. Warunki – hardcore’owe ( jak określiła uOwca). Ale przecież przemierzanie Warszawy wszerz ze stertą plecaków na nogach, kolanach, rękach, głowach?, bycie przygniecionym jakąś gitarą lub zbieranie z podłogi autobusu zniczy, które wysypały się z siatki, gdy ta „jakimś cudem” przerwała się w najmniej odpowiednim momencie, też ma swoje uroki. Bo przecież – wszystko można znieść, jeśli w perspektywie znajduje się coś interesującego! Nie wszystko? Ciasto rozpłaszczone na szybie tramwaju, zbieranie koleżanek z ziemi, chodzenie po parku z lampką na głowie… Można! Szczególnie, jeśli jedzie się ma 44 Centralny Zlot Młodzieży Palmiry 2004! Szczególnie, jeśli ma się stos kłopotów pozostawionych na półce w domu i zapas energii – wystarczająco dużo, by przetrwać komunikacyjną zaprawę, przejście ciemną szosą pod gwiazdami ( wątpliwe to gwiazdy, ale właściwie…) i wtłoczenie się do siedziby Koła Gospodyń Wiejskich.
A tam… Pusta, duża, zimna sala ( o tym, że zachęcająco wyglądające kaloryfery, stanowiły jedynie atrapę godnego ogrzewania, przekonaliśmy się
( coniektórzy właściwie -> ci, którzy zasnąć postanowili ( w gruncie rzeczy zrozumiałe postępowanie) oraz ci, którzy nie zabezpieczyli się dostatecznie karimatą, śpiworem, kocem, kocem, kocem, kocem…) dopiero nocą), która w mik zamieniła się w tętniącą życiem… dużą, zimną salę. Po rozpoznaniu terenu stwierdziliśmy, że oprócz Dużej Zimnej Sali, udostępniono nam również Stylową Zimną Szatnię, dwie Małe Zimne Łazienki, Niezidentyfikowane Zimne Pomieszczenie obok kuchni i samą Jakże Przytulną ( a w dalszej perspektywie) Stosunkowo Ciepłą Kuchnię.
I co z tego, skoro chwilowo nasze życie toczyło się w pierwszym wspomnianym pomieszczeniu. Zjedliśmy kolację ( co kto miał lub ewentualnie – co kto wysępił), a potem przyszedł czas na twórcze i bardzo przyjemne, i właściwie chyba w pewnym stopniu wyczekiwane zabijanie czasu, które to objawiało się najczęściej śpiewaniem po prostu, bądź przeganianiem się z miejsca na miejsce, wzajemnym uciszaniem i wypytywaniem o resztki herbatki.
Co było potem? W zupełnej konspiracji ( którą zakłócił jednak Dąbros nieoczekiwanie wkraczając w sam środek wypadków) udaliśmy się do Stylowej Zimnej Szatni, by świętować – ni mniej ni więcej – a właśnie 34 urodziny. Nie obyło się bez szampana ( który przez pół drogi wbijał się uOwcy w plecy) i wspomnianego już ciasta ( tego samego, które zaliczyło bliskie spotkanie z szybą). Zostało po nas trochę błotka na podłodze, wystająca z kosza różowa buteleczka i Dorota wyskrobująca później z blachy to, co za niej zostało ;).
Wybierając sobie miejsce na spędzenie nadchodzącej nocy, stanowczo odrzuciliśmy Dużą Zimną Salę. Zresztą… ci, którzy się tam znajdowali, z pewnością odrzuciliby naszą obecność, wiedząc do czego zdolni są ludzie z chorobliwym nadmiarem energii. Po długich dyskusjach i trzeźwym przemyśleniu wszystkich „za” i „przeciw” ( głównym kryterium okazał się – dlaczego, dlaczego? – poziom temperatury w danym pomieszczeniu) zdecydowaliśmy się na Jakże Przytulną i Stosunkowo Ciepłą Kuchnię. Noc okazała się bardzo długa i wbrew nadziejom coniektórych nie zakończyła się „Czarnym bluesem o czwartej nad ranem” ( o którego punktualność dbano do tego stopnia, że na tle opinii na temat bieżącego czasu wynikła ostra dyskusja). Po penetracji pomieszczenia odnaleźliśmy w nim ogromny czajnik ( doprawdy zadziwiające, że nie rzucił się nam w oczy od razu) – mieliśmy więc zapewniony dostatek herbatek ( przy okazji wyszło na jaw, kto ma jakieś zdolności… herbaciane, a kto – wręcz przeciwnie; oto, jaką niespodziewaną wiedzę można posiąść wyjeżdżając sobie na – z pozoru – najzwyklejszy zlot). Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, okazało się, że w kuchni śpiewa się równie dobrze jak przy ognisku w środku lasu. Warunki nieco się różniły ( jarzeniówka nad głową), ale atmosfera zdawała się być przeniesiona wprost z leśnej polany. Nic dziwnego, że rankiem do głowy wpadały już nie całkiem normalne pomysły…
Pobudka nie należy do najprzyjemniejszych rzeczy. Ktoś, kto popełnił ten błąd i na pół godziny przed nią położył się do śpiworka w nadziei na choć chwilę odpoczynku ( mimo długiego wykładu Siarka na temat tego, w jakich sytuacjach opłaca się taka drzemka, z którego wynikało, że nam to się w ogóle nie opłaca) mógł usłyszeć nad głową radosne obwieszczenie, że „żeby spać potrzeba ciszy”, ewentualnie wylądować na brudnej podłodze po uprzednim upadku z kuchennego stołu. Ale przecież, co nas nie zabije, tylko nas wzmocni.
Zastanawiające, że energii wystarczyło jeszcze na rzucanie się piłką na placu przed siedzibą KGW, sprawdzenie technicznego stanu wszystkich huśtawek z tyłu budynku, na przejście przez ruchliwa ulicę ( i wywołanie dużego korka), a w międzyczasie rozpaczliwe pytania, gdzie tu można kupić „Bravo” (Moniś). Idąc przez Kampinoski Park Narodowy, zakopując się w piachu na szlaku i zadręczając nawzajem pytaniami, czy aby na pewno droga na mapie jest tą, którą podążamy w rzeczywistości, dotarliśmy do Pociechy. Nadszedł więc czas na … spanie! Nie zrażając się tłumem ludzi wokół, ułożyłyśmy się w zgrabny ( albo i nie) kwadracik ( Agatka, Julita, uOwca i ja) na polanie. Ponieważ bieganiu po jedzono, picie, pieczątki nie było końca, nie zapewniono nam dogodnych warunków do wypoczynku. Z naszego spania wiele nie wyszło – gdy po kolejnym przegrupowaniu udało nam się wreszcie wygodnie ułożyć, padła komenda: idziemy! Poszliśmy więc.
Cmentarz w Palmirach zadziwia swoją prostotą i pięknem. Jesień naznaczając las ciepłymi barwami, dodała całemu widokowi tajemniczości. Apel Poległych pozwolił nam poznać historię cmentarza i ludzi, którzy na nim spoczywają. Warto było być tam chociażby po to, by zobaczyć rzędy małych lampek poustawianych wzdłuż grobów, harcerzy trzymających w rękach pochodnie, by usłyszeć: „Polegli na polu chwały”.
Aby zrozumieć i zapamiętać.
MAK
(Zastęp Wędrowniczy, 3DHS)