Olgierd Kowalski urodził się w 1927 roku w Korszowie na Wołyniu. Wkrótce cała rodzina przeniosła się do Łucka. W grudniu 1943 złożył przysięgę w AK (dodając sobie rok) i dostał się do batalionu “Łuny”, oddziału partyzanckiego broniącego ludność polską przed atakami UPA.
W styczniu 1944 batalion wszedł w skład nowo formowanej 27 Dywizji Wołyńskiej AK.
Po wkroczeniu do Polski Armii Czwrwonej został w dramatycznych okolicznościach wcielony do I Armi LWP. Doszedł z nią pod Berlin. Potem przerzucono go w rejon Lubaczowa, gdzie LWP walczyło z UPA. Po demobilizacji osiadł we Wrocławiu. W 1947 roku został aresztowany i skazany na 5 lat za ukrywanie i pomoc w ucieczce za granicę “wrogowi ludu” (znajomemu Żydowi).Wyrok odsiedział w całości, najpierw w Rawiczu, potem w Strzelinie, gdzie pracował w kamieniołomach. W 1997 roku wyrok zostaje unieważniony, a Olgierd Kowalski zrehabilitowany.
Zmarł w 1998 roku. Poniżej przedstawiamy fragment wspomnień dot. jego udziału w walkach pod Warszawą.
Od pierwszych dni trwał nacisk, abyśmy dobrowolnie wstąpili do armii gen. Berlinga. Rozpoczęło się od przyjazdu kilkunastu oficerów polityczno-wychowawczych. Nie kryjąc swoich poglądów, chłopcy nie tylko się bronili, lecz najczęściej atakowali wytaczając swoje argumenty, mimo, iż wiedzieliśmy, że stoimy na straconych pozycjach. Chcieliśmy, by nas przekazano armii Andersa. Składaliśmy przecież przysięgę i obowiązuje nas lojalność do Rządu Londyńskiego. Nie zgadzaliśmy się na zaanektowanie Kresów. Strzelaliśmy ich deportacjami. Na wszystko mieli wkute formułki. W końcu któryś się zeźlił i wykrzyknął:
Kilkakrotnie wizytował nas gen. Berling. Wizyty były bardzo bezpośrednie. Otaczali go żołnierze, zadawali pytania. Byłem świadkiem, kiedy powiedział mniej więcej tak:
„Nic nie zwojujecie. Dają broń, to trzeba brać, a Polskę zbudujemy taką, jaką będziecie chcieli.”
Mimo wszystko nie kwapiliśmy się z wyrażeniem zgody na wstąpienie do LWP. Oglądaliśmy się na oficerów. Ci byli w jeszcze trudniejszej sytuacji, bowiem było ich niewielu (pamiętam trzech: por. „Cwik”, por. „Zając”, ppor. „Molli”) i podobno rozmowy z nimi były twarde.
W końcu , w ślad za oficerami, wyraziliśmy zgodę na wstąpienie do wojska. Wyfasowaliśmy postrzelane pod Lenino mundury. Czapki i spodnie były nowe, płaszcze fantastyczne z amerykańskiego sukna. Długie, szyte na polską modłę.
Na koniec pobytu w obozie ogniomistrz „Trzyjot” sporządził listę pamiątkową. Złożyliśmy na niej swoje podpisy, zalakował ją w butelce i ukrył gdzieś w sobie znanym miejscu, jako przekaz następnym pokoleniom.
Przysięga odbyła się z wielką pompą. Zjechała się generalicja, przed którą przedefilowaliśmy. Oczywiście bez broni. Przed podaniem obiadu – przemówienia. Nie umawiając się przedtem, zrewanżowaliśmy się za nie piosenką „Kresy nasze Kresy.” Spiewało się na nutę „Morze nasze morze.”
Wiadomym było, że to już dzisiaj będziemy poprzydzielani do poszczególnych jednostek I Armii. Kierownictwo obozu, sobie chyba tylko znanym kluczem, rozdzieliło nas na trzy grupy, jak się później okazało, skierowanych do pierwszej, drugiej i trzeciej dywizji. Przeznaczeniem naszej grupy, w której podobnie jak w pozostałych, znajdował się jeden oficer (w naszej por. „Zając”), była 2 DP im. Jarosława Dąbrowskiego.
Ze wzruszeniem przeszliśmy most na Bugu. Tu na pewno będzie już Polska. Wszędzie witano nas z niekłamanym entuzjazmem.
Przybywając o zmierzchu do zaplanowanej miejscowości, okazywało się, że jest już zajęta, albo przez sowietów, albo jakąś polską, zmotoryzowaną jednostkę. Szliśmy więc w lewo lub w prawo, zależnie od intuicji decydenta, aż znaleźliśmy wolnę wieś. Z reguły nadrabialiśmy 10 do 15 km. Po przybyciu na miejsce należało wykopać schrony, okopać samochody, konie. Nie raz bywało tak, że już świtało, gdy kładliśmy się spać, by za 2 godziny być znowu zgodnie z „grafikiem” na trasie. No a warty?, patrole?
Podchodziliśmy pod Lublin. Ciągle mijaliśmy byłych więźniów Majdanka, zdążających na wschód. Byli to Rosjanie, jeńcy, inwalidzi. Orientowaliśmy się, co ich czeka w Sowietach, ale dom jest domem. Wielu z nich, będąc inwalidami o kulach, laskach spieszyło do domu. Trudno to opisać! Widać było, że każdy zdążający do domu po prostu duszę wkładał w swój marsz. Ujrzeliśmy w końcu ów sławny Majdanek. Patrząc nań z lubelskiej szosy, absolutnie nie wyglądał on groźnie. Równiutko ustawione zielone baraki. Między nimi dużo przestrzeni. Przegrody z drutu kolczastego, stąd prawie niewidoczne. Wieżyczka strażnicza jak zabawka. Krematorium – jak cegielnia. Dopiero z bliska nabierało to wszystko grozy.
Tuż przed wyruszeniem z przyczółka magnuszewskiego i w czasie marszu, politrucy zaczęli intensywnie uświadamiać nas na temat Powstania, sytuacji w Warszawie, obciążając winą za tę tragedię Rząd Londyński. Zbliżyliśmy się do Warszawy pałając chęcią udzielenia pomocy walczącym, a jednocześnie świadomi trudności i niebezpieczeństwa jakie niesie za sobą forsowanie Wisły.
Wstrząsające wrażenie wywierała płonąca Warszawa. Ogromna chmura dymu nad nią i czerwona od łun Wisła.
Wiedzieliśmy już, że trzecia dywizja sforsowała Wisłę na Czerniakowie. Widzieliśmy, że poniosła ciężkie straty. Czuliśmy, że nas też to czeka, ale narazie na naszym odcinku panował spokój i nie było widać żadnych przygotowań. Godzinami przyglądałem się płonącemu miastu i bezkarnie bombardującym go sztukasom. Nocą terkotały nad miastem kukuruźniki, czasami było widać jak szybując pruły świetlanymi pociskami do jakichś celów.
Tym razem mieliśmy przedostać się do powstańczego oddziału AK na Żoliborzu. Wisłę należało sforsować dostarczoną nam łodzią. Grupą dowodził Igor. W tych wszystkich wyprawach, w których razem braliśmy udział, pełniłem funkcję jego zastępcy. Wynikało to w dużej mierze z zaufania jakim mnie darzył. Rozumieliśmy się bez słów. Jeśli ja na przykład szedłem pierwszy, to on zamykał pochód i odwrotnie. Zadaniem naszej grupy było nawiązanie łączności z dowództwem AK na Żoliborzu. Oprócz zwiadowców wziął udział w tej eskapadzie jakiś brzuchaty kapitan ze sztabu oraz dwaj radiotelegrafiści, oczywiście z radiostacją, a za przewodnika służył młody powstaniec, który niedawno przedostał się do nas.
Zadanie zostało omówione. Dowództwu przede wszystkim zależy na nawiązaniu łączności, więc w wypadku napatoczenia się na Niemców, należy unikać walki i wracać. Ponadto zalecono mieć na oku Akowca, „no bo nigdy nie wiadomo, czy to czasem nie szpieg”. Na dziobie łodzi usadowił się przewodnik, ja tuż przy nim, kapitan i radiotelegrafiści w środku, a Igor na rufie. Cicho przekradliśmy się przez Wisłę i przycumowaliśmy w małej zatoczce pełnej kajaków, żaglówek i innych łodzi. Zatoczka położona była naprzeciw ogródków, w pobliżu cytadeli.
„No”, odetchnąłem, „pierwszy etap za nami”.
Najstraszniejszym jest samo przybijanie do brzegu, przecież nietrudno jest wypatrzyć łódź na wodzie, a potem zaczaić cię na brzegu i przywitać nieproszonych gości ogniem.
Wyciągnęliśmy trochę łódź na brzeg i gęsiego maszerujemy dalej. Przewodnik prowadzi. Smiało, szybko, zdecydowanie, ale ostrożnie. Przemykamy się między zaroślami.
„Wiesz co…”, szepce do mnie, „zboczymy trochę. Tu niedaleko jest czujka, pokażę ci, może się to przydać”.
Jakżesz imponuje mi ten chłopak! Bez wahania przyzwalam. Na piersiach mam przewieszoną pepeszę, w rąkach trzymam granat. Tzn. w prawej granat, a palec lewej ręki włożyłem w ucho zawleczki bezpiecznika. Przewodnik zaczyna tracić pewność siebie.
„To już powinno być tu”, szepce.
Raptem widzę na tle nieba podnoszącą się sylwetkę niemieckiego żołnierza i słyszę przeraźliwy krzyk śmiertelnie przerażonego czowieka. Po chwili słyszę tam wybuch. Spostrzegam, że jestem sam, a od strony Wisły dochodzi mnie trzask łamanych gałęzi i tumult uciekających kolegów. Pobiegłem w tym kierunku, lecz zboczyłem trochę z trasy, wpadłem w jakieś żaglówki, przewróciłem się z łoskotem. Jakie to wszystko głośne! Gdy wygrzebałem się, dobiegłem do cypla. Łódź nasza już zdążyła oddalić się o dobrych parę metrów. Wołam za nimi ściszonym głosem:
„Chłopcy, zaczekajcie!”
„Niemcy, Niemcy”, poznaję głos kapitana.
„H… nie Niemcy”, ucisza Igor, „wracać po Olgierda.”
Dopiero w łodzi zorientowałem się, że to ja rzuciłem w czujkę granat. Zawleczkę miałem jeszcze na palcu. Krzyk Niemca słyszeli chłopcy nawet na naszym brzegu. Oczywiście nie przyznałem się, że zaproponowałem zboczenie z trasy i lokalizowanie placówki.
Następnej nocy, ponowiono próbę przedostania się na Żoliborz. Pojechała dużo mniejsza grupa. Dwóch radiotelegrafistów, kapitan i przewodnik. Ta wyprawa została uwieńczona sukcesem. Trochę żałowałem, że obyło się beze mnie.
Tymczasem na naszym odcinku wyraźnie szykowano desant na większą skalę. Nocą przywieziono łodzie i zamaskowano je w pobliżu wału. Którejś nocy załadowano na łodzie batalion piechoty, chyba 5 pp. Desant bez strat wylądował na przeciwległym brzegu. Z jednostką tą popłynęła również grupa naszych zwiadowców. Nie brałem w tej akcji bezpośredniego udziału. Obserwowałem jedynie przeprawę. Przebieg wydarzeń znam z opowiadań tych, którym udało się wrócić. Grupa naszych zwiadowców trzymała się dowódcy batalionu i stąd chłopcy mieli wiadomości z pierwszej ręki. Wojsko było przygotowane do nocnego ataku. Obrona niemiecka w tym miejscu nie była zbyt silna. Dalej, na Żoliborzu były już pozycje powstańcze. Rozkaz natarcia został odwołany, innych rozkazów nie było. Zwiadowcy mieli zadanie wziąć udział w natarciu, zdobyć jeńca i dostarczyć go do sztabu. Dowódca grupy desantowej podobno bardzo się denerwował, bo jasnym było, jeśli nie wedrą się szybko do okopów, to Niemcy zlikwidują przyczółek. Tak też się i stało. Najpierw porozbijano łodzie, potem nękano naszych ogniem moździerzy. Chyba po dwóch dniach zlikwidowano przyczółek. Mało komu udało się ocalić. Nasi chłopcy zdecydowali się na powrót już pierwszej nocy, kiedy stało się jasnym, że natarcie odwołano. Wtajemniczeni wiedzieli, że rozkaz forsowania Wisły wydał jeszcze gen. Berling i zaraz po tym go „zdjęto”. Sprawa była jasna, lecz batalionu już nie było.
Jeszcze raz byliśmy świadkami przygotowań do przeprawy na tym odcinku. Znowu zwieziono łodzie. „Pałundrowcy” twierdzili, że będziemy przeprawiać przebijających się do nas z Żoliborza Akowców. Działo się to chyba pierwszego października, artyleria nasze ostrzeliwała intensywnie pozycje niemieckie na tym odcinku. Czuwaliśmy przy łodziach. Nikt się jednak nie przebijał. Rozeszła się wiadomość o kapitulacji Powstania.
Nie ma czasu na rozmyślania.
Cała relacja jest na stronie www.akowcy.de